Polacy zostali przez premiera Tuska zrobieni w durniów. W Sejmie usłyszeli, że rząd nie ma żadnego problemu z taśmami. Polska ma zaś problem z opozycją

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot.PAP/J. Turczyk
fot.PAP/J. Turczyk

Donald Tusk odegrał 1958 odcinek serialu, w którym jest wzburzonym szeryfem broniącym kogoś (w domyśle: Polaków) przed strasznym pisowskim zagrożeniem. Uczestniczyliśmy w precyzyjnie zaplanowanym przedstawieniu, które ma doprowadzić do zakopania ogromnych kłopotów władzy, a nie ich rozwiązania.

Wedle Tuska, rząd nie ma problemu legitymizacji swej władzy po kompromitującej aferze nagraniowej. Ma jedynie problem z opozycją, która destabilizuje rząd, a tym samym państwo, bo domaga się zmiany rządzącej ekipy. W istocie nie ma więc kryzysu władzy, lecz jest problem nieodpowiedzialnej opozycji.

Wprawdzie opozycji udało się wypunktować powody, dla których rząd powinien zostać zmieniony, a szczególnie precyzyjnie wykazał to prof. Piotr Gliński, ale wszystko to odbywało się w ciągu dnia, gdy przeciętni ludzie pracują, a nie oglądają telewizję. Późnym popołudniem i wieczorem to wszystko – jak zwykle zresztą – poddano już obróbce w prorządowych szczekaczkach. I wyszło na to, że doszło go jakiejś gorszącej kłótni. Bezsensownej kłótni, bo jak to wyłożył Leszek Miller, przecież i tak nie ma szans niczego zmienić, więc nie warto niczego robić. I przeciętni ludzie otrzymali komunikat, że PiS kłóci się z PO, bo tylko na to go stać, skoro nie potrafi wygrywać wyborów. Taki komunikat przygotował zresztą sam Donald Tusk przemawiając w Sejmie. Polacy zostali tym samym koncertowo zrobieni w durniów.

Premier miotał dookoła obelgami i robił groźne miny, jakby ktoś zrobił mu krzywdę, a nie to on sam doprowadził do obecnego kryzysu państwa, robiąc ministrami albo kompletne niedojdy, albo ludzi mających gdzieś demokrację i jakiekolwiek standardy, czyli wybierając zwykłych żuli, tyle że nadętych i mających o sobie wielkie mniemanie. W ten sposób kryzys rządowy został zepchnięty gdzieś na margines, a problemem pierwszoplanowym stało się opozycyjne PiS, nie wiadomo dlaczego dążące do destabilizacji władzy - sprawnej i robiącej swoje, choć oczywiście popełniającej błędy, ale kto ich nie popełnia.

Przeciętnym ludziom po raz kolejny zrobiono wodę z mózgu, bo okazało się, że najważniejszym problemem premiera jest to, czy wybudowano 1300 km dróg czy może 1310 albo to, że jego rząd zadłużał wprawdzie Polskę, ale z dobrymi intencjami i wielkimi pożytkami. O tym, co wynika z nagrań i jak fatalny stan państwa Tuska te nagrania bezlitośnie obnażają, w ogóle nie było mowy. Premier uznał, że podsłuchy pokazują jego ministrów zafrasowanych losem Polski albo wprawdzie coś demaskują, ale są to jakieś nieistotne dyrdymały, tyle że opowiadane nagannym knajackim językiem. Wystarczy „winnym” pogrozić palcem i przejść nad tym do porządku. I prorządowe szczekaczki tak to od kilku tygodni rozgrywają. Choć oczywiście całkiem w zaparte iść nie mogą, bo ludzie nie lubią być bezczelnie otumaniani, więc czasem jest też coś o istocie nagrań. Ale generalnie mamy hasło znane z rodzimej piłki nożnej: „Polacy, nic się nie stało”.

Przeciętni ludzie mają widzieć w telewizji opozycję, która atakuje rząd z jakiegoś błahego powodu, czyli właściwie sieje zamęt. Oczywiście sporo ludzi tego kitu nie kupuje, ale i na nich jest sposób. A tym sposobem jest sejmowy kalendarz. Dyskusję o konstruktywnym wotum zaplanowano na środek tygodnia, a głosowanie w piątek. Do piątku emocje wygasną, a w terminie głosowania Polacy będą zajęci weekendem albo urlopami. A potem będą skupieni już tylko na wakacjach, więc rządzącej Platformie się upiecze co najmniej do września. A we wrześniu będzie wielki cyrk z bezpłatnym podręcznikiem dla pierwszoklasistów. A jeśli to nie pomoże, wymyśli się jakąś nowo-starą wojnę kulturową czy ideologiczną.

Nakładanie na siebie problemów politycznych i ideologicznych czy dotyczących fundamentalnych wartości zostało już wielokrotnie przećwiczone przez obecna władzę, gdy była ona w tarapatach. Tak też było w środę 9 lipca 2014 r. Podczas gdy w Sejmie trwała debata, Hanna Gronkiewicz-Waltz ogłosiła decyzję o zwolnieniu prof. Bogdana Chazana z funkcji dyrektora szpitala im. Świętej Rodziny. I przygotowała grunt do wielkiej kłótni o klauzulę sumienia, aborcję, etykę lekarską i ustawę o zawodzie lekarza. Ta kłótnia miała się nałożyć na spór wokół konstruktywnego wotum i się na niego nałożyła. Przeciętni ludzie mieli więc mętlik w głowach, że politycy się po prostu kłócą, nieważne o co. I o to właśnie chodziło – o pomieszanie i poplątanie wszystkiego z wszystkim. Żeby w tym zamęcie premier Tusk okazał się ostoją spokoju. Człowiekiem, który broni przeciętnych ludzi przed zamętem. Taka ordynarna manipulacja nie byłaby oczywiście możliwa bez udziału głównych mediów. Ale ich nawet nie trzeba zachęcać do uczestnictwa w podobnych szopkach, bo wiele z nich z własnej woli inicjują. Istnieje oczywiście granica ciemnoty i manipulacji, jakie można wcisnąć ludziom nie bardzo interesującym się polityką. Ale przynajmniej w sezonie wakacyjnym można tym grać całkiem bezczelnie i założonym skutkiem.

W tym wszystkim chodzi przecież wyłącznie o kupowanie czasu. O jeszcze jeden dzień, jeden tydzień czy miesiąc trwania obecnego układu władzy. Byleby do jutra, a potem się zobaczy. Niechby się wszystko waliło i paliło, to władza razem ze swoimi mediami będą udawali, że Titanic dziarsko płynie, choć już dawno doszło do zderzenia z górą lodową i woda zalewa kolejne pokłady. W razie czego władza i jej najgorliwsze sługusy ewakuują się szalupami ratunkowymi, zostawiając pasażerów na tonącym statku.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych