Stanisław Janecki: Jest wielką ściemą, że w restauracjach „Sowa i Przyjaciele” oraz „Amber Room” ktoś nagrywał gości bez wiedzy służb i bez udziału ich współpracowników

premier.gov.pl
premier.gov.pl

O aferze nagraniowej z jej najgłębszych punktów widzenia wiemy naprawdę niewiele. I to jest znamienne, bo pozwala manipulować tą szczątkową wiedzą i podrzucać fałszywe tropy, zaś inne trzymać z dala od zainteresowania opinii publicznej. Jedna z takich spraw dotyczy tego, co się naprawdę działo w miejscach, gdzie podsłuchiwano i dlaczego te miejsca były tym, czym się okazały po ujawnieniu nagrań.

Tajne służby, włączając w to tę cześć policji, która zajmuje się agenturą i informatorami, w każdym ustroju i każdym czasie mają takie miejsca, na które mają oko i ucho. Zwykle są to miejsca w których regularnie bywa wiele ważnych osób publicznych: polityków, ludzi biznesu, celebrytów, sportowców, ludzi mediów i kultury. To są m.in. hotele, restauracje, kluby, gimnazjony. Jeśli takie miejsce jest jeszcze modne i polecane przez tzw. elity, służby nie tylko je monitorują, ale starają się tam umieścić swoich ludzi. Albo zachęcić lub zmusić do współpracy osoby już tam pracujące. Na takie miejsca w podręcznikowym dla służb sensie nadawały się restauracje „Sowa i Przyjaciele”, Amber Room” czy „Lemongrass”. Byłoby bardzo dziwne, a wręcz jest to niemożliwe, żeby w takich lokalach służby czy policja nie miały stosownej techniki operacyjnej oraz współpracowników i informatorów. To jest rutyna, a twierdzenie, że może być inaczej, to bajki dla naiwnych. Służby tak po prostu działają, że chcą wiedzieć, niezależnie od tego, co potem z tą wiedza robią. I nie chodzi o zabezpieczenie kontrwywiadowcze, czyli uniemożliwienie podsłuchiwania, nagrywania czy filmowania, gdy w takich miejscach znajdą się naprawdę grube ryby. Zabezpieczenie kontrwywiadowcze wcale się nie kłóci z jednoczesną inwigilacją, i to często przez te same służby czy tych samych ludzi.

Kwestia legalności działań operacyjnych jest milczeniem, bo służby mają wielką skłonność, żeby wiedzieć i kontrolować i małą skłonność, by się przejmować legalnością. Zresztą zwykle to, co nielegalne biorą na siebie emerytowani koledzy lub po prostu współpracujący ze służbami detektywi bądź pracownicy z branży IT. Dla służb jest czymś elementarnym, żeby wiedzieć, kto co i gdzie rejestruje, dlatego jest absolutną mistyfikacją twierdzenie, że w restauracjach „Sowa i Przyjaciele” czy „Amber Room” ktoś nagrywał bez wiedzy służb. W tym świecie takie cuda się po prostu nie zdarzają, nawet gdyby były one bardzo nieudolne, bo to jest rutynowe. Podobnie jak rutynowe jest posiadanie w takich miejscach swoich wtyczek: ludzi łatwo nawiązujących kontakty, miłych, uczynnych i polecanych jako godni zaufania.

To wszystko dowodzi, że inwigilacja nie działa się bez wiedzy służb, lecz pod ich kontrolą. Inna sprawa, kto takimi materiałami potem dysponuje. Funkcjonariusze operacyjni wolą na ten temat milczeć, bo to im gwarantuje profity, osłonę przełożonych i święty spokój. I nawet nie musza się interesować, kto jest potem dysponentem tego, co przekazują. Bo takich rzeczy się nie kwituje i nie ewidencjonuje, a jeśli już, to pod fałszywymi etykietami. To też rutynowe, a wręcz podręcznikowe w tajnych służbach. Ale to, że ludzie służb takie materiały i wiedzę mają nie oznacza, że automatycznie akurat oni nimi grają. Zawsze jest bowiem ktoś wyżej, kto ma dostęp (nieewidencjonowany, bo tych materiałów formalnie nie ma) i nie musi się przed nikim tłumaczyć, czy, kiedy i jak zamierza ich użyć. Zwykle zresztą nie używa się ich latami albo nawet wcale.

Ujawnienie nagrań spaliło restauracje, w których ich dokonywano, spaliło także bezpośrednich wykonawców, przynajmniej na pewien czas i w takim miejscu jak Warszawa, choć nie byłoby dziwne, gdyby jeszcze gdzieś wypłynęli. Ci ludzie nie zostali przecież zdemaskowani jako ewentualni współpracownicy, bo takich informacji się nie ujawnia ani nie potwierdza czy im zaprzecza. I teraz można się zastanawiać, dlaczego konkretne miejsca zostały spalone. Widocznie nie były już bezpieczne i w pełni kontrolowane albo ktoś spoza układu wszedł w posiadanie części zdobytych tam nagrań. Wtedy ich spalenie byłoby racjonalne i zrozumiałe. Z tego wszystkiego wynika, że mamy do czynienia z patologią wewnątrz aparatu państwa, a właściwie z państwem w państwie. Czyli chodzi o dysponenta (dysponentów) bardzo wrażliwej wiedzy, nad którą nie ma pełnej kontroli i która wcale nie służy bezpieczeństwu państwa. Służy grom, negocjacjom, przetargom i szantażom, w których państwo jest tylko dojną krową albo zakładnikiem. To dlatego tak mało wiemy o aferze nagraniowej i tak wiele jest w tej sprawie dezinformacji i manipulacji.

Pewne jest tylko jedno, rząd Donalda Tuska absolutnie nad tym nie panuje i tego nie kontroluje. I to jest dopiero niebezpieczne. Bo ktoś pociąga za sznurki, a marionetki, w tym rządowe kukiełki tańczą tak, jak im ten ktoś zagra.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.