Demokracja inwigilacyjna

Rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga prokurator Renata Mazur, PAP/Jakub Kamiński
Rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga prokurator Renata Mazur, PAP/Jakub Kamiński

Od tygodnia polska polityka kręci się wokół podsłuchów i wygląda na to, że potrwa to tym razem znacznie dłużej. Podsłuchy były wykorzystywane w walce politycznej od dawna – wystarczy przypomnieć słynną rozmowę Lecha Wałęsy z bratem jeszcze z 1982 r. – a w III RP kilkakrotnie powodowały mniejsze lub większe kryzysy (m.in. nagrania z rozmów: Rywin-Michnik; Oleksy-Gudzowaty; Beger-Lipiński). Wygląda jednak na to, że tym razem – z uwagi na skalę wykonanych nagrań – przekroczymy pewną istotną granicę.

To jasne, że w aferze podsłuchowej chodzi o głowę Donalda Tuska i przerwanie trwającej od 2007 r. supremacji PO na scenie politycznej. Jednak niezależnie od losów premiera i jego partii, wydaje się, że w tej sprawie chodzi jeszcze o coś więcej. O obowiązujące w Polsce reguły gry politycznej oraz standardy obowiązujące osoby sprawujące funkcje publiczne. Tylko nieliczne z nich da się zapisać w konstytucji i innych ustawach. Większość funkcjonuje jako niepisany zbiór reguł, kształtujących się na podstawie kolejnych precedensów. Obserwując życie polityczne różnych krajów można zauważyć, że w poszczególnych państwach uchodzących za demokratyczne politycy mają bardzo różny margines swobody jeśli chodzi o dopuszczalny zakres zachowań i wypowiedzi. To, co w jednym kraju wywoła co najwyżej uszczypliwe komentarze, w innym powoduje burzę zakończoną dymisją.

Polska przez minione dwadzieścia pięć lat ze zmiennym szczęściem próbowała stworzyć własne standardy tego co wolno, a co nie politykom. Po latach pełnych historii o szemranych biznesmenach przynoszących w reklamówkach gotówkę zaprzyjaźnionym politykom i tajemniczych „wyborcach” wpłacających na prowincjonalnych pocztach dziesiątki tysięcy złotych na fundusze wyborcze wybranych kandydatów, osiągnęliśmy standard w którym brak kosztownego zegarka w oświadczeniu majątkowym może doprowadzić ministra do dymisji.

Jednak zadowalający poziom kultury politycznej to nie tylko przysłowiowe „zero tolerancji” dla wszystkiego, co pachnie korupcją. To także odpowiedzialność polityków za to, co i jak mówią, gdy wyłączone zostają widoczne dla nich kamery i mikrofony. Niemal każdy w takiej sytuacji mówi znacznie więcej, a często i bardziej dosadnie. Tak jest nie tylko w świecie polityki i nie w tym problem. Rzecz w tym, że postęp technik inwigilacji sprawił, iż nikt kto jest osobą publiczną nie powinien się już czuć bezpieczny. Czy się to komuś podoba, czy nie, znaleźliśmy się w sytuacji, gdy ministrem, prezesem, posłem czy senatorem jest się nie tylko w swoim gabinecie, ale i w restauracji, środku lokomocji, na ulicy, a nawet we własnym domu. Można opowiadać bzdury o „zamachu stanu”, można reinterpretować kompromitujące wypowiedzi jako rzekome przejawy zatroskania o los państwa, można wreszcie widzieć w ostatniej aferze podsłuchowej długie ręce wszechwładnych służb rosyjskich. Natomiast nie można zmienić faktu, że podsłuchy były, są i będą na coraz większą skalę wykorzystywane w walce politycznej. Na naszych oczach rodzi się system polityczny, w którym ludzie władzy mając do dyspozycji coraz więcej informacji z coraz doskonalszych systemów inwigilacji, równocześnie sami będą musieli się coraz częściej zastanawiać nad tym co, gdzie, jak i do kogo mówią.To demokracja inwigilacyjna.

Osobiście mnie to aż tak bardzo nie martwi, bo ten system powinien poprawić jakość ludzi aspirujących do statusu osób publicznych. Obawiam się czego innego. Zobojętnienia tej mniejszości obywateli, którzy jeszcze głosują i ich przekonania, że wszyscy politycy są tacy sami, tylko nie wszystkich jeszcze nagrano. Jeśli tak się stanie, wówczas żadna podsłuchana wypowiedź nie będzie wystarczająco kompromitująca.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych