Z lekka zaniepokojony żandarm Cruchot (Louis de Funès) z troską odwraca głowę w stronę swojego szefa Gerbera i pyta niepewnie: „Wziąłeś walizkę?”. Gerber na to, z mało przytomną miną: „Jaką walizkę?”.
Taki internetowy mem, nawiązujący do genialnej serii francuskich komedii o nadambitnym żandarmie z Saint-Tropez i jego mało rozgarniętych kolegach najtrafniej podsumował akcję ABW, policji i prokuratury w siedzibie „Wprost”. Był to jednocześnie pokaz niebywałej arogancji i agresji oraz zadziwiającej, groteskowej wręcz nieudolności. Nieudolności tak daleko posuniętej, że gdy w końcu siły porządkowego zostały zmuszone do odwrotu, w gabinecie Sylwestra Latkowskiego pozostawiły walizkę z przyborami kryminalistycznymi. Ta pozostawiona walizka stała się już symbolem jednego z najbardziej zadziwiających wydarzeń w historii III RP, a może najbardziej zadziwiającego w dziejach rządu Platformy Obywatelskiej.
Nie byłbym w stanie uwierzyć we wszystko, co stało się w redakcji „Wprost” w nocy ze środy na czwartek, gdybym nie widział tego na własnego oczy. Ponieważ relacji jest wiele, w różnych miejscach, więc ograniczę się do wyliczenia spostrzeżeń moim zdaniem istotnych dla sprawy.
Wątpliwe prawne podstawy działania służb. Opinie wśród ekspertów są podzielone, ale już z samego tego faktu wynika, że brakowało podstaw wystarczająco solidnych, aby podjąć działania tak radykalne. Nie było jeszcze w historii III RP sytuacji, aby służby jakiejkolwiek formacji weszły do redakcji jakiegokolwiek medium, żądając wydania nośników, na których mogą się znajdować interesujące je materiały, wziąwszy dodatkowo pod uwagę, że mogło to spowodować naruszenie tajemnicy dziennikarskiej. To była bowiem oś sporu: dziennikarze odmawiali wydania materiałów, twierdząc, że nie mogą tego uczynić bez orzeczenia sądu, który zwolniłby ich z tajemnicy dziennikarskiej. Takiego orzeczenia nie było. Odmawiali także wydania wszystkich potencjalnych nośników, zasadnie twierdząc, że mogą się na nich znajdować inne informacje, nie dotyczące sprawy, z którymi prokuratura nie ma prawa się zapoznawać. Zadziwiająco chaotyczny przebieg operacji. To faktycznie przypominało „Żandarma z Saint Tropez”. ABW działała na polecenie prokuratury, ale dopiero za drugim razem, mimo wyjątkowego znaczenia sprawy, pojawił się prokurator. Policja od początku wydawała się niechętna stosowaniu przymusu w celu odebrania dziennikarzom „nośników”, a jej funkcjonariusze, zwłaszcza ci po cywilnemu, sprawiali momentami wrażenie nieco zażenowanych sytuacją. Policjanci odmówili w pewnym momencie współpracy mimo polecenia prokuratora, aby użyli siły. Stwierdzili, że jest to w istniejących warunkach niemożliwe. Dlatego w kluczowym momencie komputer wydzierali Latkowskiemu agenci ABW. Zresztą to właśnie agencja skompromitowała się dokumentnie. Do historii przejdzie ich nieporadność wobec faktu, że w redakcji „Wprost” pracują macintoshe, z którymi nie umieli sobie poradzić. A symbolem interwencji stanie się wspomniana już pozostawiona na miejscu walizka. Jeśli ktoś potrzebował dobitnego dowodu, że państwo polskie nie istnieje, to właśnie go otrzymał. Było całkiem jakby operacją dowodził inspektor Clouseau.
Na miejscu w pewnym momencie było kilku prokuratorów. Jednego z nich obok mnie przepytywała młoda dziewczyna, która – jak wywnioskowałem – nie była dziennikarką, lecz po prostu przyjechała wesprzeć dziennikarzy.
– Na jakiej podstawie pan tutaj działa? – pytała.
– Ale dokładnie, z podaniem artykułu? – trochę niepewnie odpowiadał młody prokurator.
– Tak – padła odpowiedź. ‘
– Nie wiem, nie mam przy sobie kodeksu – odpowiedział prokurator.
Solidarna reakcja obecnych na miejscu dziennikarzy.
Sytuacja w redakcji „Wprost” była bezprecedensowa również dlatego, że działania służb zablokowali ci sami dziennikarze, którzy przyjechali na miejsce, aby zdawać relację z wypadków. W chwili największego napięcia, gdy w gabinecie Latkowskiego trwała szarpanina z fajtłapami z ABW, to reporterzy stacji telewizyjnych i operatorzy z kamerami na ramionach naparli na drzwi, wyważając je. I to ekipy telewizyjne ostatecznie tak zablokowały prokuratora i eskortujących go policjantów, że musieli oni odstąpić od czynności i z podkulonymi ogonami opuścić redakcję. „Do domu, do domu!”, „Wolne media!” – te hasła skandowali wszyscy obecni na miejscu, z kamerzystami, fotografami i dźwiękowcami włącznie. Ze wszystkich mediów. Był to bodaj pierwszy taki przypadek w historii mediów III RP, gdy obecni na miejscu dziennikarze byli w takiej liczbie jednocześnie sprawozdawcami i czynnymi uczestnikami zdarzeń.
Obserwując wszystko na miejscu, nie miałem zarazem wątpliwości, że gdyby nie obecność ekip telewizyjnych, dziennikarzy innych mediów, a także posła Wiplera, Piotra Ikonowicza, przedstawicieli SDP i innych osób z zewnątrz, ABW i prokuratura prawdopodobnie dopięłyby swego.
Co z tego wszystkiego wynika i jaki może być ciąg dalszy?
Akcja była zarazem śmiała, ale i wydawała się chaotyczna. Możliwych jest kilka hipotez i trudno teraz powiedzieć, która z nich jest trafna.
Hipoteza 1: władza panicznie boi się kolejnych nagrań. Boi się ich tak bardzo, bo podejrzewa lub wie na pewno, co się w nich może znajdować i sądzi, że opłaca się podjąć bardzo poważne wizerunkowe ryzyko, aby tylko zapobiec publikacji kolejnych ich części.
Przeciwko tej hipotezie przemawiałby jednak niezborny charakter działań policji, ABW i prokuratury. Gdyby zdobycie materiałów, zresztą już na pewno wielokrotnie skopiowanych, było kluczowe, można by oczekiwać działań skuteczniejszych, lepiej zorganizowanych, a zarazem zapewne subtelniejszych. Tu mieliśmy teatr.
Hipoteza 2: mamy do czynienia z łabędzim śpiewem Sienkiewicza, w istocie sabotowanym przez służby. Wprawdzie ABW i policja działały na zlecenie prokuratury, ale siłą inicjującą nie był tutaj Andrzej Seremet, lecz Bartłomiej Sienkiewicz. Być może, chcąc naprawić wyrządzone przez siebie szkody, ustawiony do pionu przez Tuska minister spraw wewnętrznych zbyt mocno nacisnął na służby, a te niekoniecznie muszą mieć ochotę współpracować z niezbyt lubianym ministrem, zwłaszcza w obliczu zaprojektowanej przez niego zmiany ustawy o ABW, która znacząco ograniczyłaby jej kompetencje. To zaś może oznaczać, że cała akcja była celowo tak przeprowadzona, aby zmusić Tuska do dymisji Sienkiewicza. Ta hipoteza wyjaśniałaby teatralność przedsięwzięcia.
Hipoteza 3: ktoś chce wysadzić w powietrze Tuska i jego rząd. Logika jest tu podobna jak w poprzedniej hipotezie, ale idzie dalej. Kluczowa byłaby tu odpowiedź na pytanie, czy to, co się wczoraj zdarzyło, wystarczy, aby wprowadzić gabinet Tuska w korkociąg, z którego nie będzie już wyjścia. Jeśli nawet tak się nie stanie, jest to jednak dla premiera jeden z najpoważniejszych w ostatnim czasie problemów. Akcja we „Wprost” wydaje się pasować dobrze do tej hipotezy ze swoją rażącą nieporadnością, a zarazem bezzasadną agresją.
Hipoteza 4: władza autentycznie się pogubiła, a wydarzenia ją zwyczajnie przerosły. Być może powinniśmy zastosować brzytwę Ockhama i stwierdzić, że nie zawsze wszystko jest idealnie zaplanowane. W natłoku zdarzeń jest możliwe, że nabierają one własnej dynamiki, w której gubi się logika, a plany biorą w łeb. Zamiar mógł być prosty i ograniczony: wydobyć z „Wprost” pozostałe nagrania. Władza mogła się nie spodziewać oporu, z jakim się spotkała. Mogła nie oczekiwać solidarnej akcji dziennikarzy. Rzeczywistość mogła ją zaskoczyć, podobnie jak ewidentnie zaskoczyła służby.
Co zrobi Tusk? Dowiemy się już o ósmej – widocznie tym razem piarowcy premiera uznali, że reakcja musi być szybka, bo szkody wynikłe z jej odwlekania będą zbyt duże.
Są dwie główne możliwości.
Możliwość pierwsza: premier jako obrońca wolności słowa. Tusk zwala całą sprawę na „niezawisłą prokuraturę” i Seremeta, a sam pozycjonuje się jako obrońca dziennikarzy i wolności słowa. Niestety, powiada, co ja mogę wobec niezależności prokuratury. Ale sprawozdania Seremeta za mijający rok to on, Tusk, już na pewno nie zaakceptuje. Co to, to nie.
Możliwość druga: premier dymisjonuje Sienkiewicza. Wobec coraz rozleglejszych szkód, trzeba jednak poświęcić ministra, mimo że – to teza, którą stawiam od tygodnia – grozi to rozpadem całej układanki. Sienkiewicz okazuje się zawodem, podobnie jak Nowak, prawdopodobnie prokuraturze dostanie się także. Tusk tłumaczy, że trzeba działać w interesie państwa, nawet kosztem tajemnicy dziennikarskiej, ale nie tymi metodami. Opinia publiczna dostaje kozła ofiarnego. Jest też możliwość trzecia: Tusk nadal idzie na rympał. Delikatnie krytykuje działanie prokuratury i służb, ale przede wszystkim podkreśla, że dziennikarze nie stoją ponad prawem, a tu mówimy o zapewnieniu bezpieczeństwa państwu. Wybór wariantu zależy zapewne również od tego, jak Tusk odczytuje nastrój swojego obecnego koalicjanta i koalicjanta potencjalnego – SLD oraz ich gotowość do przyjęcia współodpowiedzialności za drastyczne przykręcenie śruby.
Jest wreszcie kwestia reakcji opinii publicznej – moim zdaniem absolutnie kluczowa. Tu również jest kilka wariantów.
Część ludzi dojdzie zapewne do wniosku, że jakaś szarpanina w jakiejś warszawskiej redakcji nie ma dla nich znaczenia, a dziennikarze to nadęte paniska, które zawsze czują się lepsi od innych. Ich, zwykłych ludzi, obchodzi, żeby starczyło do pierwszego. Albo żeby szybciej wyjechać do Anglii. Z drugiej jednak strony obrazy, pokazane w telewizjach robią swoje. „Jeśli służby Tuska szarpią nawet ważnego dziennikarza w stolicy, to co dopiero mogą zrobić nam” – mogą myśleć wyborcy. Dla premiera niekorzystne jest także, że cała sprawa dotyczy tygodnika głównego nurtu i bardzo trudno wmontować ją w linię konfliktu PiS kontra PO. Latkowski nie jest przecież człowiekiem z prawicowej bajki – wręcz przeciwnie.
Na korzyść lidera PO z kolei działa fakt, że konflikt dotyczy imponderabiliów – nie ma mowy o pieniądzach, emeryturach, minimalnej pensji, ale o wolności słowa. Z tym że – tu znów minus dla Tuska – te akurat sprawy mogą mieć większe znaczenie dla jego wielkomiejskiego elektoratu.
Jeśli miałbym obstawiać, powiedziałbym, że nie jest to wciąż – jak twierdzą niektórzy – początek ostatecznego końca Tuska, ale że ta sprawa będzie miała wyraźne i chyba już trwałe odbicie w sondażach. Może wprowadzić dodatkową chwiejność w szeregach PO. Niektórzy jej przedstawiciele – Bogusław Sonik czy Sławomir Nitras – już sygnalizowali wczoraj, że nie są w stanie bronić akcji służb w siedzibie „Wprost”. Takich będzie prawdopodobnie coraz więcej.
Nie ma też wątpliwości, że choćby podskórnie Tusk narobił sobie wrogów wśród dziennikarzy także głównego nurtu. Najwierniejsi z wiernych – Paradowska, Żakowski, Szostkiewicz ze swym niesławnym wczorajszym tekstem na portalu „Polityki” – będą trwać przy wodzu, ale fermentu wśród innych, który czuć było wczoraj w siedzibie „Wprost”, nie będzie łatwo zdusić. Pamiętajmy zaś, że to w dużej mierze dzięki mediom Tusk jest dziś wciąż tam, gdzie jest.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/201338-lukasz-warzecha-awantura-we-wprost-co-z-tego-wszystkiego-wynika-i-jaki-moze-byc-ciag-dalszy