Dobiegła końca jedna z najbardziej zdumiewających karier 25-lecia. Sławomira Nowaka nie cierpieli nawet koledzy z jego własnej partii. Kiedy Tusk po aferze hazardowej wyrzucił go w roku 2009 ze swojej kancelarii, nie udało się nakłonić klubu PO aby wybrał młodego polityka na wiceprzewodniczącego. Nowak był bowiem uosobieniem arogancji, patrzenia na ludzi z góry, bezwzględności, nie maskowanej nawet dobrym wychowaniem.
Podobne opinie mieli na jego temat ludzie w urzędach, gdzie pracował, w szczególności w ministerstwie transportu. Urzędnik występujący pod nazwiskiem „Jan Nowak” ocenił go w rozmowie z Robertem Mazurkiem jako pomiatającego ludźmi, a równocześnie najmniej kompetentnego z członków tego rządu. Jego największym osiągnięciem w ministerialnej karierze było wybudowanie dla siebie oddzielnego wejścia po to aby się nie pospolitować z podległą mu kadrą.
A zarazem był jednym z tych polityków, których ja nazywam tykającą bombą. Podłożoną pod ugrupowanie, które zaszczyca swoją obecnością. Jego sławne umiłowanie luksusu jawiło się jako równie zdradliwe dla układu rządzącego jak fioletowa twarz i szemrane koneksje Mirosława Drzewieckiego.
80 procent polskich dziennikarzy udawało, że nie wie o co chodzi z „omyłkowym” niewpisaniem przez niego zegarka do oświadczenia. A było oczywiste, że nie sam zegarek jest problemem, a wrażenie, że wokół ministra tworzy się biznesowy układ. Tak naprawdę jednak wszyscy to dostrzegali, poza z pozoru ślepym Tuskiem.
Ten próbował zatrzymać ulubionego „Sławka” w polityce nawet wtedy, kiedy prokuratura uznawała go za podejrzanego. Ta Tuskowa wiara we własną wszechmoc leżała zresztą u podstaw całej kariery Nowaka. Gładki, ale pozbawiony jakichkolwiek konkretnych talentów, miał być dowodem na to, że konia można zrobić choćby ministrem.
Było zresztą jeszcze gorzej, w otoczeniu Tuska nie raz i nie dwa pojawiała się myśl, ze to dopiero początek kariery Nowaka, że jest on swoistym delfinem, że może w przyszłości zostać nawet premierem lub liderem PO.
Cena jaką za to płacił była skądinąd także spora. Kiedy w latach 2007-2009 pracował jak minister w kancelarii Tuska, szef wyładowywał na nim swoje humory może chętniej niż na kimkolwiek innym. Sam Nowak gotów był zresztą płacić jak najwięcej – szczególną walutą. W sławnym wywiadzie dla „Polski” opowiadał o Tusku jako o geniuszu. Nawet jak na standardy obecnej, marnej i opartej na kulcie wodzów polskiej polityki pobił rekordy rekordów. I nawet powieka mu nie drgnęła.
Czy miał jakieś zalety? Niektóre kobiety twierdziły, że jest atrakcyjny, choć Robert Mazurek nazywał go „człowiekiem o twarzy stopy”. Z pewnością za to przez dłuższą chwilę wysysał z polityki, ile się dało. Zręcznie łączył ją z patronowaniem biznesowym koneksjom, był właściwie kimś w rodzaju komiwojażera czy marketingowca. Inną jego satysfakcją były atrybuty władzy, jaką do czasu otrzymywał od Tuska. To on jako urzędnik premierowskiej kancelarii strofował konstytucyjnych ministrów, najczęściej ludzi o większym dorobku niż jego własny, sławnymi obcesowymi sms-ami. Ale to skończyło się już dawno.
Kiedy było trzeba, kilka miesięcy temu, Tusk zdecydował o jego zawieszeniu w prawach członka partii nie zamieniając z nim ani słowa. Nowak tak uwielbiający deptanie po innych, cierpiał, rozsyłał kolegom całkiem już inne sms-y – z rzewnymi skargami.
Teraz tym bardziej nie było żadnych powodów żeby z nim rozmawiać. Nowak zniknął niczym kłopotliwy daleki kuzyn, wyprawiony cichcem z domu bez prawa powrotu. Jeszcze niedawno był prawie synem.
Powinien pamiętać, że Tusk nie ma w polityce synów ani braci. Znika tym samym może najidealniejszy przykład wykorzenionego kulturowo reprezentanta nowej polityki, w której o nic nie chodzi, poza osobistymi korzyściami. Polsce nie zostawia choćby śladu, że istniał i coś pożytecznego zrobił. Jutro nikt nie będzie go pamiętał.
Czy polityka stanie się od tego zniknięcia lepsza? Może odrobinę, bo jakiś morał z tego przecież płynie. Okazało się, że pustka i brak skrupułów nie jest stuprocentową gwarancją sukcesu. I że spaść można z bardzo wysoka.
Ta uwaga dotyczy także jego partnera od restauracyjnych rozmów, byłego wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza. To także tykająca bomba – był już wszak przedmiotem prokuratorskich zarzutów, kiedy wywierał niedozwolone naciski na szefa krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej. Wtedy prokuratura ukręciła łeb sprawie, wbrew protestom Mariusza Kamińskiego, a on awansował na bajecznie płatna posadę w PGNiG. Teraz ta sama prokuratura musi działać, choćby i nie chciała.
Ale w ostateczności imię ich legion. Tuziny Sławomirów Nowaków, może nie tak drażniących, ale realnych, snują się po polskim Sejmie. Można ich zauważyć, nawet w szeregach PiS. W partiach bardziej estalishmentowych tym bardziej. Tłumy Parafianowiczów zaludniają z kolei polską administrację.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/200963-epitafium-dla-slawka-to-niewiarygodne-ze-jeszcze-niedawno-byl-kandydatem-na-najwyzsze-urzedy