Dziwny obraz Platformy Obywatelskiej wyłania się z tego, co piszą i mówią jej byli i obecni działacze skłóceni z Donaldem Tuskiem, np. Paweł Piskorski, Janusz Palikot czy Grzegorz Schetyna. Po pierwsze, wygląda na to, że ugrupowanie nie powstało tak jak zwykle powstają partie. Po drugie, na początku PO nie była finansowana tak jak inne partie. Po trzecie, choć ma lidera niemającego praktycznie konkurencji, nie jest tak, że to on o wszystkim decyduje. Po czwarte, PO pełni inną funkcję niż pozostałe partie. Po piąte wreszcie, Platforma nie tyle jest partią, co syndykatem.
Dawni koledzy Donalda Tuska sugerują, że najmniejszy udział w zakładaniu PO mieli jej liderzy. Największy zaś grupy interesów, różni biznesmeni i ludzie tajnych służb. Po prostu potrzebny im był polityczny wehikuł do realizowania własnych celów. Pomogli więc niektórym byłym działaczom Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Unii Demokratycznej, Unii Wolności czy Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego stworzyć partię nowego typu. Ale nie w sensie partii nowego typu wymyślonej przez Lenina. PO powstała jako wehikuł do prowadzenia polityki transakcyjnej. W tej koncepcji polityka jest tylko biznesem i grą interesów. Jeżeli czasem taka partia coś robi dla dobra wspólnego, to przypadkowo albo na zasadzie działalności ubocznej. Istotą jest jednak kupowanie i sprzedaż: dóbr, władzy, wpływów, statusu, prestiżu, przywilejów, popularności itp.
Z tego, co piszą i mówią różni wpływowi kiedyś politycy PO wynika, że właściwie nikt nie wie, skąd się wziął „kapitał założycielski” partii. Są tylko plotki i domysły o siatkach oraz workach wypełnionych banknotami, które ktoś gdzieś zostawił. Tym ktosiem mieliby być biznesmeni, przedstawiciele spółek z udziałem skarbu państwa, reprezentanci bliżej nieokreślonych zagranicznych interesów, ludzie służb zajmujący się tzw. obrotem specjalnym, a nawet powiązani z przestępczym podziemiem. To, że pieniądze cudownie się znajdowały ma tłumaczyć, dlaczego PO nie była zainteresowana finansowaniem partii z budżetu państwa. Miało być tak, że kiedy potrzebne były pieniądze, po prostu się znajdowały. Ale to, że miały się pojawiać znikąd, skutkowało ponoć tym, że część znikała, czyli była „prywatyzowana”.
Wydaje się, że Donald Tusk ma w PO władzę absolutną i niepodzielną. Wpływowi kiedyś politycy PO dają jednak do zrozumienia, że wprawdzie w partii nikt Tuskowi nie podskoczy, lecz poza nią są ludzie, którzy rządzą jej przewodniczącym. Ma się to objawiać różnymi inicjatywami ustawodawczymi, za którymi nie wiadomo, kto stoi. Po prostu ktoś je wrzuca i potem za akceptacją premiera są przedmiotem obróbki w rządzie i klubie parlamentarnym PO. Z nieba spadają też podobno różne decyzje dotyczące gospodarki i spółek skarbu państwa, w tym o prywatyzacji czy przejęciach. Częścią tego obszaru są decyzje personalne dotyczące centralnych urzędów oraz obsady spółek skarbu państwa. Ponoć ktoś je premierowi zostawia „na wycieraczce”, a on je uwzględnia. Na tej samej zasadzie „z nieba” mają spadać różne pomysły na prowadzenie polityki zagranicznej. Kim są ktosie życzliwie podrzucający różne pomysły i decyzje?
Formalnie PO kierowana przez Donalda Tuska funkcjonuje tak samo jak inne partie. Ale znaczący niegdyś politycy Platformy sugerują, że może poza samym Donaldem Tuskiem nikt w partii (łącznie z jej wiceprzewodniczącymi) nie wie, co się w niej dzieje i dlaczego podejmowane są takie, a nie inne decyzje. Pozornie tak jest we wszystkich ugrupowaniach mających bardzo silnych liderów, lecz w wypadku PO ma to być pewien poziom wtajemniczenia, który jest nieprzekraczalny dla nikogo poza szefem. Nie chodzi przy tym o to, że decyzje powstają w głowie szefa i tylko on je zna, lecz o to, że nawet działacze najwyższego szczebla nie wiedzą, jak to się dzieje, że nagle zaczynają realizować jakieś wytyczne. Nikt potem nie jest w stanie ustalić, kto wskazał kierunki czy zamówił konkretne przedsięwzięcia. A nawet się o to nie pyta, żeby się nie narazić. W tym sensie PO działa jak jakaś wysoce zakonspirowana, zhierarchizowana struktura. Przeniknięcie do wyższego szczebla wtajemniczenia jest praktycznie niemożliwe. Nikt też nie wie, na jakiej zasadzie różne osoby są wyżej lub niżej w hierarchii.
Jeśli się spojrzy z pewnego oddalenia na to, co mówią i piszą dawni bliscy współpracownicy Donalda Tuska, PO nie funkcjonuje jak partia, lecz jak syndykat. W klasycznym sensie oznacza to wspólnotę interesów, w tym interesów niejawnych. I to nie tylko niejawnych dla zwykłych członków partii, ale także dla jej działaczy bardzo wysokiego szczebla. Można wręcz odnieść wrażenie, że partia jest tylko atrapą, która przykrywa coś niewidocznego. Można powiedzieć, iż jest to budynek postawiony na obszernym podziemnym schronie, do którego jednak nie ma dostępu zwykły śmiertelnik. Ten schron ma kilka poziomów, a do tych położonych najniżej nikt nie ma przepustki poza samym szefem. I poza tymi, którzy „z nieba” zrzucają różne pomysły albo zostawiają „na wycieraczce” konkretne decyzje.
Im więcej wychodzi różnych książek, wspomnień i wyznań odsłaniających kulisy funkcjonowania PO, tym bardziej ma się wrażenie, że ta partia jest inna niż wszystkie pozostałe. I tym bardziej rzuca się w oczy to, że o Platformie bardzo mało wiemy. Co jest o tyle niepokojące, że ten syndykat rządzi Polską i to już siódmy rok. A jeśli to, co w partii najważniejsze jest nieczytelne i niedostępne dla opinii publicznej, rodzą się pytania o legitymację władzy i o to, kto tak właściwie nami rządzi. Kto i skąd pociąga za sznurki?
Stanisław Janecki
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/195124-po-donalda-tuska-dziala-jak-zakonspirowana-zhierarchizowana-struktura-gdzie-wazne-decyzje-ktos-zostawia-na-wycieraczce-to-nie-partia-lecz-syndykat