„Wstawaliśmy jak do hymnu i śpiewaliśmy z Jackiem >Wyrwij murom zęby krat!<” Nowa książka Marii Wiernikowskiej. Warto zajrzeć

764 kilometry. Pieszo i na rowerze. Przypadkiem i wbrew sobie – bo do kościoła chodzi tylko na śluby i pogrzeby – rusza na pielgrzymkę do Santiago de Compostela.

Walcząc ze zmęczeniem, zirytowana i zachwycona na przemian, Maria Wiernikowska, matka, żona, kochanka, korespondent wojenny i reporter klęsk żywiołowych, na drodze średniowiecznych pątników zderza się sama ze sobą.

Łakoma miłości, sukcesu i ryzyka nieraz ocierała się o śmierć. Po co? „Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję” – nuci, brnąc samotnie od Pirenejów aż do oceanu, kobieta, która niczego się nie lękała.

„Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela” to dziennik z tej podróży. Warto zajrzeć.


Fragment książki:

Ludzie… Co ja targam w tym cholernym  plecaku? Po raz pierwszy w życiu wyjechałam  na wakacje jak dama, z walizeczką pełną sukienek i korali. Ale wszystko zostało razem z wrakiem samochodu, a ja tu dygam ze sweterkiem babci Moniki, koszulkami i skarpetkami dziadka Dominika, kosmetyczką pełną plastrów na pęcherze i maści na zakwasy, z szarym mydłem do wszystkiego, pętem suchej kiełbasy i sucharkami. Nóż, klucz do konserw, spinacze do bielizny, manierka na wodę (nie cierpię wody). Obowiązkowa peleryna, wszak pielgrzymka powinna po polsku brzmieć „pelerynaż”, bo to od tego się wzięło. Hervé dał mi zabawkowy aparat fotograficzny, który dostał w kiosku razem z gazetką dla dzieci. Co kto miał, to dał. A ja brałam, bo uczę się brać. Ile mam  kasy – nie sprawdzam, zrzucili się na moją drogę i na powrót. Bylebym poszła.

Koszulka przykleja mi się do rany – paskudzi się gruba krecha po pasie bezpieczeństwa. W chwili zderzenia pas przyspawał się na moment do mojego dekoltu, wypalając skórę, zmiażdżył mi mostek, ale utrzymał mnie po tej stronie szyby.

Esemes od Basi, już z brukselskiej kliniki: „Fastryga zdjęta. Jutro chirurg plastyczny”. Ona też mnie wypychała, niby w intencji jej operacji, ale wiem, że chodzi o mnie. Ona wie, jak ja ludzi nie lubię, i liczy, że na tej drodze stanie się jakiś cud.

Jezu, jak dobrze, że tu nikogo nie ma. Przez trzy godziny idę zupełnie sama. Ale przy pierwszym postoju szlag mnie trafia.

Nie zdążyłam się wysikać, kiedy pod moje drzewo wczołguje się parka bladych grubasów ciągnięta przez dwa pokraczne psy z oczami na wierzchu. Rozkładają miseczki z jedzeniem, kubełki z wodą, z ręki dokarmiają żarłoczną zwierzynę i bez przerwy coś nawijają. Na szczęście nie rozumiem ani słowa. Jak cudownie, że są takie języki. Ale kiedy powiedzieli już sobie wszystko i głosami z teatrzyku kukiełkowego zaczynają dwa równoległe monologi do psów, podrywam plecak i ruszam w górę, w skwar południa. Byle ciszej.

Ominąwszy knajpę z tarasem, zwalę się pół godziny dalej, na niezbyt stromym zboczu, które w koszmarnym śnie zda mi się przepaścią. Bo jak tylko przełknę resztkę wczorajszej pizzy i śmierdzącą z francuska kiełbasę zapiję zimną wodą, zapadam w sen. Tak właśnie: zapadam, wpadam, przepadam na dwie, a może trzy godziny. Nie mogłam się obudzić, choć zsuwałam się wciąż po zboczu. Przez sen zawinęłam się w śpiwór i odsypiałam cały miniony tydzień: szpital, noce w obcym domu przeleżane na tarasie i cały wysiłek, żeby poddać się bez oporu ich pomysłowi – iść na pielgrzymkę. Ja na pielgrzymkę?!

A jednak od razu załaskotała mnie ta myśl: zerwać się na wagary. Całkiem łatwo dałaś się popchnąć w odwrotnym kierunku, zamiast wracać do domu. Jakbyś na to czekała.

Właściwie kręci mnie, że ktoś mi dał zadanie i choć mi ono nie w smak, wykonam je, nie z posłuszeństwa, o nie, raczej dla szpanu. Ale też żeby nie wyjść z wprawy. Zawsze coś takiego może się zdarzyć, że trzeba będzie wstać i iść.

Zerwać, urwać, porwać… Nie żal?

Nie, to trzeba ćwiczyć.

Tak naprawdę zawsze gdy wyjeżdżam gdzieś daleko, chodzi mi po głowie, żeby się urwać. Jak listek ledwo przylepiony do gałęzi, drżący niecierpliwie na wietrze, gotowy dać się porwać.

Irytują mnie bilety powrotne, rezerwacje, zapiski w kalendarzu. Przecież nie po to gdzieś wyjeżdżasz, żeby wrócić w stare kapcie, żeby wszystko było jak przedtem, zgodnie z planem. Nie ma sensu planować dla tego człowieka, którym będziesz na końcu podróży. A prawdziwa podróż jest zawsze w nieznane, nawet się nie domyślasz dokąd.

Co mnie prowadzi?

Samo się układa. Wystarczy dać się ponieść.

Tyle razy dawałam się ponieść. Znienacka zmieniałam  miasta, potem kraje. Ale nikt nie wypychał mnie na pielgrzymkę w poszukiwaniu znaków. Zawsze jakoś sama wiedziałam, dokąd  iść.

Dokąd?

Do przodu i lekko pod górkę. Z pieśnią na ustach. Ha, ha! O Zielonym Grajku, co grał cudnie. Rozbrajające szczerością wyznanie na trzech nutach, z gitarą, a raz nawet z orkiestrą symfoniczną na peerelowskim festiwalu.

Ładnie tak z poezji kpić i z miłości młodej?

W jego śródziemnomorskich oczach kochał się cały damski Kraków i Podkarpacie, z wzajemnością… Miłość i poezja to mało, ja chciałam  rewolucji. Wstawaliśmy jak do hymnu i śpiewaliśmy z Jackiem „Wyrwij murom zęby krat!”, a w Hali Wisły pięć tysięcy ludzi… Napisał dla mnie, że „kobietą jestem ponad miarę swoich czasów”, ale piękny Grek nie chciał tego grać. A „Ręce za lud walczące”…

Słyszał to ktoś?
Cała sala w Poznaniu i urażony cenzor.
Paznokci ci nie wyrwali.
Ale duszno było. Ciasno. Dlatego wyrwałam się na Zachód.
Za Grajkiem.
Przed Grajkiem.

I okazało się, że tam, w Grecji, co drugi gra cudnie… Zresztą mama nie pozwoliła mu ożenić się z Polką. Gdyby wiedziała, że karmił mnie przysmakiem jej roboty – baranimi jądrami prażonymi z cebulką… Afrodyzjak! Po pół roku wróciłam do Polski, jak tylko w tamtejszych gazetach napisali, że Sowieci grzeją czołgi na granicy. A w Piwnicy pod Baranami w oparach politycznych aluzji śpiewało się z Markiem już inny hymn: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, tiditindidi, ważnych jest kilka tych chwil, tych, na które czekamy”.

Nie chciałam dłużej czekać. To był mój ostatni występ. Pojechaliśmy z Piwnicą na festiwal do Arezzo. W dzień powrotu, zamiast wsiąść do autokaru z całą trupą, wcisnęłam  Zbyszkowi K. (dziś P.) srebrną suknię i kapelusz wypożyczony z telewizji i się urwałam. Niby na studia do Perugii… A zaraz potem poniosło mnie do Paryża.

Trzynastego grudnia mignął mi we francuskiej telewizji Jacek – śpiewał na demonstracji pod ambasadą PRL „Wyrwij murom…” Po tygodniu już tam  byłam. Zaczęła się moja wojna. Wyrywało się te zęby krat na paryskim bruku, chciało się spocząć na Père-Lachaise… A po prześpiewanej nocy zwalało się pokotem w podarowanej „Solidarności” kamionetce bez siedzeń i prosto nad morze, do Etreta… Po paru latach zostawiłaś synka i tatę jego w Paryżu i urwałaś się do Warszawy.

Wszyscy wróciliśmy, żeby…
Żeby co?
Żeby nieść jak chorągiew głowę…
Buahahaha.

Ręce za lud walczące sam lud poobcina.
Imion miłych ludowi lud pozapomina.
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie1.
Żrą, piją, gnoją ziemię, róże wchodzą w ich krew, krew w róże.
Wielka harfa jelit grająca lepiej niż harfy Wenedów.
Ogród storczyków, lilii, narządów rozrodczych,
ciało zbiorowe w krwawym przekroju historii.
Rzadko trzeźwi, najchętniej w blasku jednodniowej chwały,
zarobionej w szaleńczych szarżach
emeryci wolności zasypiający na liściach dębowych
z wizją latarni morskiej na trzy dni przed rzezią Pragi.
Połykają ogień, zaklinają węże, co jakiś czas ruszają na powstanie
i zasypiają z buławą marszałkowską w plecaku, albo z tomem poezji.
Na ziemi zawsze tylko obiecanej, na ziemi zawsze tylko obiecanej,
zawsze
tylko obiecanej, obiecanej…
A jeśli spojrzeć z wysokiego nieba odrzutowców,
ten kraj odlatuje jak listek brzozy…

Obudziłam się nad górskim kotłem, pode mną krążyły drapieżne ptaki, chyba sokoły. Jedenaście, dwanaście, a może szesnaście – jak tu policzyć, jak ciągle krążą?

– A po co liczyć? Idź.

Idę. Tak od dwunastu godzin. Im wyżej, tym więcej i więcej gór na horyzoncie. Jakież Tatry są przy tym  malutkie! I ani żywego ducha. Tylko owce jak białe robaki przylepione do zielonych hal. Nagle zza zakrętu  wyłania się parking. Auta terenowe, srebrne limuzyny i tabun  turystów. Wjechali tu pewnie w godzinę na trójce, że im się nawet silniki nie zmęczyły. Z braku innego obiektu kultu rzucają się z aparatami na stado baranów, które jak gdyby nigdy nic przechodzą z jednej strony przełęczy na drugą. Słynne przejście przez Pireneje: La traversée des Pyrénées. Nad przepaścią majaczy jakaś święta figura, bo kiedyś ludzie bardzo przeżywali, jak im się udało tu wleźć.

Nawet się nie zatrzymuję. Pryzmy kamieni pokazują, że droga schodzi z szosy na górską ścieżkę. Nagle krzyż wielki, kamienny, obwieszony byle czym, jak stupy na rozstaju dróg w Mongolii: ktoś przywiązał szmatkę, ktoś puszkę, jest nawet suszarka do włosów. Wyciągam aparat – zabawkę. Pomarańczowy, przeźroczysty, dobry, bo lekki, będę go targać na wypadek cudu: jak się zdarzy, to nawet i taki aparat go zarejestruje. Cyk.

I nagle spostrzegam pośród śmiecia wszelakiego napis wykuty u stóp krzyża: „Je suis le chemin” – jestem drogą.

Jest droga, więc idę. Jest źródło, więc piję. Wchodzę w las. Zrobiło się jakoś posępnie w tunelu karłowatych dębów. Słońce się schowało. Przyspieszam. Jeszcze raz zobaczę rudą tarczę, gdy wejdę na ostatnią przełęcz: otwiera się nowa nieskończoność gór, oblana krwistą czerwienią. Nagle zrywa się wiatr, na chwilę, jak zawsze o zachodzie. Jakby zapowiadał ciemność i koniec świata. Prawie biegnę mrocznym wąwozem.

Nie wiedziałam, nie miałam  pojęcia, co to za miejsce. Dopiero później sprawdzam od niechcenia w internecie. Jakiś facet, który ułożył historię świata dzień po dniu, zanotował, że 15 sierpnia 778 roku w wąwozie Roncevaux (po hiszpańsku Roncesvalles) ginął Roland. Znalazłam się tam dokładnie tysiąc dwieście dwadzieścia siedem lat później. Co do godziny. Sprawdziłam. W poszukiwaniu pory dnia przewertowałam linijka po linijce Pieśń o Rolandzie2.


Dzień się pochyla, zachód błyszczy. Zbroje lśnią się pod słońce. Błyszczą zbroje i hełmy, i tarcze malowane w kwiaty, i kopie, i złocone chorągwie.


Reporterska robota – relacja drobiazgowa, rzekłbyś transmisja na żywo.

Pędzi waleczny rycerz i wali go co sił po hełmie, na którym kamienie oprawne są w złoto. Rozcina mu głowę i pancerz, i tułów, i piękne siodło wysadzane kamieniami, i koniowi nadcina głęboko krzyża; i – ha, niech, kto chce, gani go albo chwali! – zabija obu.

Szeregowiec Ryan to pikuś przy tym hiperrealizmie. To dopiero była rzeźnia! Dworska poezja „słodkiej Francji” coś smakowała krwią.

Gdybyście mogli widzieć, jak on wali trupa na trupa i jak czerwona krew rozlewa się strugą! Całą zbroję ma zakrwawioną i krwawe są oba ramiona i jego dobry koń od karku aż po łopatki…

Wszak trubadurzy, ci prakorespondenci wojenni, to francuscy poeci, czuli na piękno i modę.

Kruszy mu hełm, w którym błyszczą karbunkuły, przecina mu czapkę wraz ze skórą na głowie, przecina mu twarz między oczami, kolczugę o małych ogniwach i całe ciało aż do kroku. Przez siodło nabijane złotem miecz dosięga konia. Przecina mu krzyż nie macając stawów, wali go martwego na łąkę, na bujną trawę.

W tym miejscu dwadzieścia tysięcy francuskich rycerzy poległo o zachodzie słońca.

Trubadurzy, jak niejeden reporter, trochę się minęli z prawdą. Może dlatego, że ich tam po prostu nie było, bo tworzyli legendę w dwa wieki po wydarzeniach.

I tak dzięki ich relacji na zawsze zostało w historii, że Maurowie wycięli w pień gwardię królewską, która ochoczo oddała życie w obronie króla Francji pod wodzą Rolanda. W rzeczywistości wyrzynali nie Maurowie, a chrześcijanie Baskowie, ale widać politycznie poprawniej było ich przerobić na Arabów, pogan okrutnych i wrednych. Zaś ludzie Rolanda ginęli, wystawieni na śmierć, bo ich wódz z głupoty i pychy uparł się, że nie wezwie pomocy. A kiedy w końcu zrozumiał, że coś skrewił, przyznał się do tego i zadął w róg, tyle że za późno, więc, chcąc nie chcąc, brnął dalej, do końca. I tak został bohaterem.

Roland czuje, że śmierć jest blisko. Uszami mózg mu się wylewa.

Ciekawe, co by pisał trubadur reporter, gdyby tam był na-prawdę. Może rzeczywiście patrzyłby na zachód słońca odbijający się krwawo w oczach ludzi i koni i słyszał tylko kwik jednego zarzynanego zwierzęcia. Bo oczywiście zaplątał się w zupełnie innym końcu doliny niż Roland, skąd miał wiedzieć, że trzeba będzie opisywać historyczną scenę? Potem by szukał uparcie jakiegoś świadka albo kogoś, komu świadek opowiedział, jak ginął dzielny wódz. Ktoś dorzuci mózg, ktoś kałużę krwi i jakoś się zrobi panoramiczny landszaft tej bitwy.

Z wąwozu Roncevaux dla Radia Bzdet…

A zwykła para oczu widzi w leju po bombie tylko jakąś kępkę włosów, jakiś but pojedynczy albo zdeptane okulary. Śmierć jest damą dyskretną.

Wcale nie wiem, czy chciałabym  tam  być jako reporter, i w ogóle nie żałuję, że nie pamiętałam tej lektury, gdy szłam o zmierzchu  wąwozem Roncevaux. Do Roncesvalles dotarłam  po ciemku. I wyszłam stamtąd też po ciemku, przed świtem.

MARIA WIERNIKOWSKA – Dziennikarka. Karierę rozpoczęła w 1984 roku  w Radio France Internationale. Współpracowała również z BBC. W 1989 roku wróciła do Polski. Pracowała w Polskim Radiu, zakładała Radio Zet, była reporterem „Gazety Wyborczej”. Jako korespondent Telewizji Polskiej relacjonowała konflikty zbrojne m.in. z Jugosławii i Czeczenii, a także powódź tysiąclecia, która dotknęła Polskę w 1997 roku. Objechała kraj z Telewizją Objazdową. Jest autorką filmu i książki pt. „Zwariowałam, czyli widziałam  w Klewkach”. Laureatka Wiktorów, Kryształowego Zwierciadła i nagrody Polskiego PEN Clubu.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.