Ks. prof. Kawecki: "Nie nazywajmy pięknem tego, co nim nie jest. Mamy przecież objawy antypiękna, brzydoty, manipulacji pięknem"

fot. sxc.hu
fot. sxc.hu

Istnieje piękno w sensie ontologicznym, piękno obiektywne i niezmienne, samo w sobie (...) Platon czy Arystoteles nie chrystianizowali piękna, bo chrześcijaństwa wtedy jeszcze nie było. Towarzyszyła im czysto racjonalna refleksja w poszukiwaniu obiektywnego piękna. To właśnie od nich bierzemy pojęcie piękna połączonego z dobrem i prawdą. Żeby móc przyjąć coś, co nie jest tylko "ładnością", estetyką, czymś do skonsumowania, powinno to dla mnie coś więcej znaczyć. Trzeba łączyć piękno z dobrem, tak jak to przyjęli starożytni, a za nimi Augustyn i Tomasz

- podkreśla w wywiadzie dla KAI ks. prof. Witold Kawecki, redemptorysta, dyrektor Instytutu Wiedzy o Kulturze Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

KAI: W swojej najnowszej książce "Teologia piękna. Poszukiwanie locus theologicus w kulturze współczesnej" Ks. Profesor mocno akcentuje tezę, że piękno jest objawieniem Boga. Czy w ten sposób chrześcijanie nie zawłaszczają tego pojęcia, przecież to kategoria funkcjonująca niezależnie od światopoglądu?
Ks. prof. Witold Kawecki: Czasem jest tak, że mylimy dwie rzeczywistości: ładność, śliczność, cudowność, odpowiedniość z pięknem. To przejaw nurtu estetyzacji świata, nurtu negatywnego, obecnego zarówno w teologii jak i w kulturze. Nie nazywajmy pięknem tego, co nim nie jest. Mamy przecież objawy antypiękna, brzydoty, manipulacji pięknem. Chrześcijaństwo nie ma zamiaru zawłaszczać piękna tylko dla siebie, choćby dlatego, że było ono zanim chrześcijaństwo powstało, chce jedynie zauważyć, że piękno może być uważane za kategorię teologiczną jako via pulchritudinis prowadząca nas w konsekwencji do Boga, zwłaszcza tam gdzie świat odrzucił już obiektywność prawdy i dobra, i jak pisał Czesław Miłosz „tam gdzie ludzie przestali wierzyć że jest zło i jest dobro, tylko piękno przywoła ich do siebie i ocali”.


Ale chyba można przeżywać piękno bez odniesień do Boga?
Tak, istnieje piękno w sensie ontologicznym, piękno obiektywne i niezmienne, samo w sobie, co do którego starożytni, od Platona, Arystotelesa, Augustyna aż po Tomasza z Akwinu, byli bardzo zgodni, twierdząc, że tym pięknem jest byt, człowiek, świat, wreszcie Bóg. Zwłaszcza Augustyn stawiał sobie pytanie czy pięknem jest coś, lub ktoś, bo się podoba, czy też to coś, lub ktoś podoba się, bo jest piękny? To bardzo ważne rozróżnienie świadczące o istnieniu piękna obiektywnego nie mogącego istnieć bez dobra i prawdy. Dopiero w czasach nowożytnych zaczęto podchodzić do piękna subiektywnie sądząc, że dzieło sztuki będąc wytworem człowieka, swoje piękno może zawdzięczać także odbiorcy, że tylko to, co ja widzę, jest pięknem. A więc liczy się moja wizja, moja interpretacja. Norma, definicja piękna przestaje funkcjonować. Piękno zostaje zredukowane do posiadania, używania, gustu, smaku, pożądania. Refleksja nad pięknem przeniosła się na doświadczenie estetyczne.


Ksiądz Profesor twierdzi, że piękno jest drogą do Boga. Jako chrześcijanin, oglądając np. Monę Lisę, mogę mieć świadomość, że dzieło to jest odbiciem boskiego piękna, ale przecież w powszechnym odbiorze tak nie jest. Czy "świeckie" odczucie piękna jest gorsze?
W mojej książce mocno wyakcentowałem przekonanie, że piękno potrafi zbawiać, ale tylko w tym sensie, o którym pisał i Norwid i Dostojewski, w jakim Boga uznaje się za najwyższe Piękno. Chcę też powiedzieć, że Kościół już dość dawno temu zauważył - w protestantyzmie uczynił to Paul Tillich, a u nas - w czasach soborowych o. Marie-Dominique Chenu, że „locus theologicus” (miejsca teologiczne), mogą być także w sztuce świeckiej. Kościół dopuszcza myślenie, że piękno nie musi być kategorią metafizyczną, że cała twórczość artystyczna nie jest odbiciem Boga, a artysta nie musi być kapłanem sztuki (choć dobrze by było aby się nim stawał).

A więc, obok nurtu wskazującego, że piękno jest drogą do Boga, środkiem w ewangelizacji, istnieje w Kościele drugi nurt, przyznający, że pięknem można się zachwycać dla samego zachwytu. Nie wszystko więc trzeba chrystianizować. Jan Paweł II powiedział, że piękno to "conditio humana", to stan, który odkrywa kondycję człowieka, wyraża prawdę o człowieku - o jego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlatego też możemy sztukę absolutnie świecką opisywać w kategoriach piękna, szukać w niej „miejsc teologicznych”.

Kościół w czasie Soboru Watykańskiego II powiedział, że nie wolno nam instrumentalizować piękna, sztuki. Sztuka nie może mieć tylko charakteru służebnego, dekoracyjnego. Ona sama z siebie jest epifanią Boga, a nie dlatego, że ozdabiamy ołtarze, wykonujemy piękne śpiewy, ubieramy ozdobne szaty liturgiczne. Niestety praktyka życia odbiega od takiego podejścia i sztuka traktowana jest często instrumentalnie.


Jak można przekonywać ludzi do naszego punktu widzenia, że piękno nie jest kategorią estetyczną, ale metafizyczną. Większość chrześcijan odbiera sztukę w kategoriach estetycznych.
Droga jest trudna, ale możliwa. Wymaga powrotu do starożytnej koncepcji piękna. Platon czy Arystoteles nie chrystianizowali piękna, bo chrześcijaństwa wtedy jeszcze nie było. Towarzyszyła im czysto racjonalna refleksja w poszukiwaniu obiektywnego piękna. To właśnie od nich bierzemy pojęcie piękna połączonego z dobrem i prawdą. Żeby móc przyjąć coś, co nie jest tylko "ładnością", estetyką, czymś do skonsumowania, powinno to dla mnie coś więcej znaczyć. Trzeba łączyć piękno z dobrem, tak jak to przyjęli starożytni, a za nimi Augustyn i Tomasz. Nie ma bowiem piękna bez dobra, jak pisał ks. Józef Tischner. Piękno łączy się też z prawdą: coś, co jest fałszywe, nigdy nie może być piękne. Trzeba je też połączyć z miłością. Piękno trzeba pokochać. W Kościele wschodnim określa się to jako Teokalia - umiłowanie piękna.


Jakiś konkretny przykład na związek piękna z prawdą?
Gdy na przykład dowiadujemy się, że do naszego miasta przyjechało oryginalne dzieło Caravaggia, stoimy pół dnia, aby się dostać na wystawę, a potem dowiadujemy się, że eksponowano falsyfikat, a to, co widzieliśmy, to była doskonała podróbka. Czujemy się wówczas oszukani, upokorzeni, ośmieszeni, zawiedzeni. Straciliśmy czas i pieniądze, a nasze przeżycie nie ma najmniejszego sensu. bo kopię możemy sobie kupić i oglądać w domu. To dowód na to, jak prawda o dziele jest związana z pięknem. Chociaż czasem, dzięki współczesnej technice, kopie są piękniejsze od oryginału, to jednak pragniemy oryginału. Nie wydaje się milionów dolarów na falsyfikat, na oryginał - tak. Ale - musimy zapytać - czy chcemy oglądać "ładność", czy oryginał, który do nas naprawdę przemawia.


Ale przecież żarliwie czcimy kopie obrazu Matki Bożej Częstochowskiej i inne wizerunki Maryi. Czyli kult nie ma wiele wspólnego z pięknem?
Ma, nie powinniśmy czcić brzydkich obrazów. Nie powinniśmy oddawać czci Bogu przez kiczowate obrazy. Powinniśmy dbać o to, żeby sztuka sakralna była piękna, w imię poszanowania piękna - do niego powinniśmy dążyć, a nie do brzydoty. Oczywiście znowu mowa nie o estetycznym pięknie, ale wewnętrznym, duchowym, prawdziwym, skłaniającym do dobra, pięknie które się da pokochać.


W swojej książce pisze Ksiądz Profesor o potędze i niebezpieczeństwie świętego obrazu. O co tu chodzi?
O tym, jak obraz potrafi wzruszyć, uwznioślić - wiemy. Ikona Matki Boskiej Częstochowskiej to jest nawet coś więcej niż święty obraz. Niesie on w swoim przesłaniu odczucia patriotyczne, część naszej narodowej historii i kultury. Ten obraz ma swój szczególny etos. Natomiast obraz może mieć też inny wymiar - możemy nim prowokować, prowadzić do walki klas, wzniecać niepokoje, nastroje nacjonalistyczne i wrogie społecznie, o czym świadczy choćby opublikowanie przed kilku laty karykatur proroka Mahometa, które wywołało taką falę gwałtownych protestów w świecie muzułmańskim.

Ks. Profesor pisze o niebezpieczeństwie merkantylizacji piękna. Co złego jest w tym, że literatura piękna w supermarketach leży w koszach, obok papieru toaletowego, przecież nic ona przez to nie straci na wartości? Czy coś, co jest piękne, wartościowe, nie powinno obcować z prozą życia?
Samo kupienie wartościowej książki z kosza nie jest niczym złym. Podając ten przykład chodziło mi o coś innego. We Mszy nie uczestniczy się w nocnym klubie, muzyki klasycznej nie słucha się w dyskotekach, ani muzyki dyskotekowej nie wprowadza się do filharmonii, teatru z prawdziwego zdarzenia nie wystawia się na plaży. Bo są miejsca uświęcone do uprawiania pewnego rodzaju sztuki. Przez powyższy przykład chciałem pokazać, że komercjalizacja sztuki jest tak daleko posunięta, że w sposób nieuprawniony coś, co nazywało się kiedyś galerią, i kojarzyło się nam ze sztuką, dziś jest galerią sklepową. Sklep jest galerią, gdzie sprzedaje się guziki, buty i marchewkę. Dawniej w galerii oglądało się bądź kupowało dzieła sztuki. Zatem słowo „galeria” utraciło swoją moc i znaczenie. Jeżeli dzieła sztuki będą leżeć w koszykach obok farby do malowania płotu i pomidorów, to jest to jakaś deprecjacja sztuki.

Zawsze była sztuka wyższego lotu i sztuka popularna, bo nie wszyscy dorastali do odbioru tej pierwszej, a jej percepcja była ograniczona. Nie każdy ma ten dar, żeby przeżywać poezję czy słuchać klasycznej muzyki. Czy to jest jego wina? Czy ktoś z tego powodu jest gorszym człowiekiem? Nie. Jeden ma licencję na sklep z rowerami, drugi na salon samochodowy, a trzeci na galerię z dziełami sztuki.


Jak możemy odróżnić kicz od piękna? Jakie prawo mamy do tego, aby traktować z wyższością tych, którzy kochają kicz i mają swoje poczucie piękna i odbierają sztukę „na swoją miarę"? Kto ustala kanony piękna?
Pewne kategorie mają swoje obiektywizacje. Na to składa się dziedzictwo kultury i ogólny konsens koneserów. Jednak, przyznaję, granice są dość chwiejne. Kicz nie jest brzydotą. A nawet choćby nią był, to przecież w sztuce istnieje kierunek - turpizm - który jest pochwałą brzydoty. Prymitywizm Nikifora uchodzi za ewenement kulturowy i artystyczny. W jego przypadku inne wartości niż warsztat wchodziły w grę żeby powiedzieć, że jego prace są dziełami sztuki. Paradoksalnie kicz nie jest anty artystyczny. Czasem dzieła kiczowate mają wysokie walory techniczno-artystyczne.


W czym więc tkwi problem?
Odnajdziemy go w genezie słowa kicz. Termin „kitschen” stworzono w języku niemieckim na określenie nie obrazu, ale na przerabianie starych mebli na nowe. W pochodnym wyrażeniu Ver-kitschen – oznaczał sprzedawanie czegoś innego niż to, co było faktycznie zamówione. Był to rodzaj podróbki, swego rodzaju oszustwa - co innego zamawiałeś, co innego ci sprzedali. Kicz więc nie oznaczał brzydoty artystycznej, tylko kłamstwo, brak prawdy, nazywany był też „bezstylowością stylu”. Tu znowu wracamy do koncepcji starożytnej - jeżeli coś jest nieprawdziwe, to nie jest piękne. Jeżeli ktoś jest wypalony wewnętrznie, nie potrafi tworzyć, to tworzy kicz, albo prowokację artystyczną. Namaluje Chrystusa na krzyżu do góry nogami, z genitaliami, albo wystawi pisuary udekorowane biało-czerwoną szarfą, epatuje pornografią. Mamy tu do czynienia z pustką, zafałszowaniem, udawaniem, że mówi się prawdę.


Ale przecież sztuka nie składa się z samego piękna. Mieści się w niej też brzydota, która również jest prawdziwa.
Ale „brzydota”, która jest prawdziwa, może być uważana za piękno, a nie za kicz. Są filmy, obrazy, które nie są specjalnie piękne, a jednak, uważane są za dzieła sztuki, bo nie zafałszowują prawdy o człowieku.


Czyli piękno nie zawłaszcza całego obszaru sztuki?
Nie, choć piękno jest tak wielkim i dynamicznym pojęciem, że nawet w pasji Jezusa Chrystusa na krzyżu, w tej mistyce krzyża, próbujemy odnaleźć elementy piękna? Co więcej teologia ogołocenia Boga, teologia krzyża, może być rozważana jako teologia piękna w potrójnym wymiarze - antropologicznym, estetycznym i teologicznym.


Może dlatego, że wiemy, że zapowiada ona Zmartwychwstanie?
Dzieła sztuki nie odbiera się samego w sobie. To nie jest tylko rama i obraz, który wisi. Za nim jest cała historia kulturowa, religijna, otoczenie, oprawa, kontekst itp. Wracając do wizerunku ukrzyżowanego Chrystusa, można powiedzieć że przedstawia on piękno zbawcze, tworzące jakby zupełnie nową kategorię – na gruzach bólu, cierpienia, poświęcenia, opuszczenia i śmierci – rodzące miłość i jedność. Bóg w miłości odkupieńczej jednoczy nas ze sobą i zbawia świat. Piękno Chrystusa objawia się tak w miłości, jak i w cierpieniu, gdy daje siebie samego w ofierze za innych.


My mówimy o teorii, a rzeczywistość skrzeczy. Nigdy nie było chyba tyle szmiry i kiczu w Kościele, co obecnie. Czy ktoś w ogóle uwrażliwia w seminarium przyszłych księży na piękno?
Niestety, jest niekiedy nawet gorzej. Tam, gdzie mamy od wieków autentyczne piękno, w sensie wystroju świątynnych wnętrz, przestawia się je, albo zasłania styropianem, kartonem, reklamowo-religijną ulotką. Deprecjonuje się to piękno, które było wypracowane przez lata. To jest tragiczne, wprost nie do zniesienia dla kogoś choć trochę wrażliwego na piękno, gdy tyle tandety, kiczu, bezguścia wdziera się do kościołów.


Skąd się to bierze?
Bardzo często tę szpetotę wprowadzają do kościołów specjaliści, którzy są projektantami, ale nie czują „sacrum”. Albo zgadzają się, z różnych powodów, na takie, czy inne wyposażenie. Być może w tej postmodernistycznej kulturze szalonego relatywizmu, także kulturalnego i artystycznego, za piękno uważa się to, co ja sam określam jako piękno. Choćby najwspanialszy obraz wisiał na ścianie, to ja decyduję o tym, czy on jest ładny, czy nie.

Po drugie - brak jest odpowiedniej edukacji w seminariach i księża często nie są przygotowani na prawdziwe rozeznanie piękna. Po trzecie - brak jest odpowiedniego dozoru nad tym, co się robi w zakresie wystroju kościołów, choć teoretycznie istnieją stosowne komisje kurialne. Po czwarte - brak reakcji ludzi świeckich, parafian, którzy często są znawcami sztuki i mogliby wiele wnieść w artystyczne kształtowanie świątyń.


Czasami reagują, ale proboszcz „pogonił”.
W duchu pewnej „demokratyzacji parafii” powinniśmy dopuścić laikat przynajmniej do decydowania w sprawach dotyczących estetyki świątyń, jeśli jest on w tej materii kompetentny. Niech oni patrzą proboszczowi na ręce, nie boją się mu zwrócić uwagi, tym bardziej, że niejednokrotnie są od niego bardziej zorientowani w tej materii. Czasem proboszczowi zasady estetyki dyktuje nuworyszowski mecenat, według swego osobistego poczucia „piękna” fundujący z szemranych pieniędzy pseudo-okazałe dzieła. Tych powodów, dla których mamy szpetotę w świątyniach, jest dużo, ale to na pewno nie usprawiedliwia Kościoła, żeby w imię prawdy o sobie, mając takie wspaniałe tradycje mecenatu, był miejscem dla szmiry i kiczu.

Rozmawiał Grzegorz Polak

KAI/mall

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.