Zaproponowałem 10 lat temu w książce "Polactwo" pewien klucz do oglądania polskiej rzeczywistości. I na razie nikt mnie nie przekonał, że ten klucz jest zły, a raczej wszystko mnie przekonuje, że trafiłem.
To jest klucz postkolonialny. Klucz porównania sytuacji polskiej, problemów polskich, z problemami krajów, społeczności, które mają doświadczenie podobne, to znaczy co najmniej przez kilka pokoleń istniały, kształtowały się, były kształtowane w warunkach braku suwerenności.
Prawidłowość światowa, którą się obserwuje na różnych społeczeństwach postkolonialnych, a Polska bardzo przypomina te społeczeństwa, jest taka, że ta sytuacja powoduje rozerwanie się społeczeństw na wzajemnie się nienawidzące, nazwijmy to "lud" i "elity". Ponieważ jeżeli przychodzi kolonizator, zaborca, to on musi stworzyć swoją elitę danego kraju, która znając miejscowy język, będzie administrować tym okupowanym krajem, zbierać podatki, wybierać rekruta, wypełniać tego typu funkcje. W pewnym sensie, można powiedzieć, "cywilizować" ten kraj. "Cywilizować" w sensie takim, jak to opisywał prof. Koneczny - narzucać jakąś cywilizację, która nie jest cywilizacją miejscową, nie płynie z dołu, tylko jest cywilizacją przyniesioną. W związku z tym ta elita postkolonialna, w tym momencie jeszcze elita kolonialna, jest swego rodzaju pasem transmisyjnym. Jej zadaniem nie jest wymyślanie czegokolwiek, nie jest myślenie, nie jest prowadzenie swoich ludzi, ona ma ich "ucywilizować", wychować, narzucić wzorce, które płyną z metropolii. Jest pasem transmisyjnym między metropolią a tym buszem tutaj.
Jest z reguły odrzucana, ponieważ nie pochodzi z naturalnego awansu tylko z nominacji. W związku z tym darzona jest niechęcią ludzi z dołu, ale też sama darzy niechęcią swoich krajowców. Felietonistycznie nazwałem to sobie "syndromem kolonialnego sierżanta". Tzn. nikt nie gardzi "czarnuchem" bardziej niż Murzyn, który się dochrapał podoficerskiego stopnia w kolonialnej armii.
Myślę, że obserwując [naszą] elitę [widzimy], że jest ona klasyczną elitą postkolonialną. Mamy syndrom czarnego sierżanta, który nienawidzi tam-tamów, swoich gołych współplemieńców, którzy gdzieś tam biegają po dżungli, i wciąż się nieucywilizowali, podczas gdy on już się czuje prawie białym, cywilizowanym człowiekiem.
Prawidłowość ogólna jest taka, że każda z tych rozerwanych części postkolonialnego społeczeństwa cierpi na swoje schorzenia. W przypadku elity jest to poczucie oderwania od całości, wyobcowania, pewnego kompleksu tak wobec metropolii, jak i swojego ludu. W przypadku ludu jest to zanik poczucia dobra wspólnego, typowy syndrom niewolnika. Ja używam słowa, które odsyła do naszego, typowego niewolnictwa, słowa "pańszczyźnianość". Otóż taki "syndrom pańszczyźnianego" polega na tym, że pańszczyźniany nie jest zainteresowany dobrem folwarku. On nie ma na to wpływu, nie odpowiada za to, nie interesuje się tym. Interesuje go by się jak najmniej narobić i jak najlepiej na tym wyjść. Gdy ekonom nie patrzy, warto go oszukać i przespać się w polu zamiast pracować. Jak da się panu coś ukraść, to trzeba mu ukraść. Wydobyć z dziedzica wszystkie należne mu świadczenie, wszystkie becikowe, ochronkę, serwituty. Czworaki żeby dziedzic postawił i dach nad głową zapewnił.
I to jest taka gra. Gra, która czyni z tych ludzi, używając polskiego słowa, cwaniaków. Ponieważ cechą niewolnika, najwyższą cnotą niewolnika jest cwaność, cwaniactwo. Tatiana Zasławska opisując człowieka postradzieckiego, użyła właśnie określenia "cwany niewolnik". Takiego cwanego niewolnika wychowuje nie tylko komunizm, ale każdy rodzaj niewolnictwa.
Na czym polega problem niewolnika poza tym, że on nie jest w stanie myśleć o całości, ale wyłącznie o tym, ile on z tej całości wyciśnie? Niewolnik wierzy w to, że ład świata jest niezmienny, w związku z tym swój awans ewentualny widzi jako przejście na drugą stronę. Porządek świata jest taki, że jedni dutkają, a drudzy są dutkani, i cwaność polega na tym, żeby się załapać między panów, a co najmniej między ekonomów. Jeżeli to przejście się dokona, to oznacza ono pełne wejście w wyobrażenie tego, jak powinien zachowywać się dziedzic. A więc ów awansowany również powinien gardzić pańszczyźnianymi. Ten, który wczoraj był pańszczyźniany, gdy już awansował, poszedł w posły, ministry, czy został wybitnym intelektualistą z mianowania, natychmiast łapie ten syndrom. Nawet jeszcze bardziej, bo na zasadzie neofickiej tym bardziej "wiochą", starszymi, gorzej wykształconymi.
Ale jaka jest w tym polska specyfika? Taka, że w porównaniu z większością krajów postkolonialnych my mieliśmy wyjątkowo silną elitę własną. Kiedy instalowano tutaj PRL, to nie była sytuacja Afryki czy Azji, czy Ameryki Południowej, gdzie cywilizacja obca przychodziła do cywilizacji dużo niższej, na etapie często wspólnoty plemiennej, ale było to związane ze zniszczeniem państwa polskiego, które było ważnym okresem w naszej historii, z eksterminacją jego elity - po to, by stworzyć w to miejsce, wychować nową elitę, głównie z awansu społecznego, która miała tutaj przynieść cywilizację komunizmu.
Tak jak we wszystkich krajach postkolanialnych mamy więc problem, że jest postkolonialna elita, która potrafi tylko realizować wzorce metropolii, oddzielona barierą pogardy i niechęci od swojego ludu. Specyficzne zjawisko, które pozwoliłem sobie nazwać "michnikowszczyzną", polegał na przechrzczeniu elity PRL-owskiej, która miała zaprowadzać socjalizm czerpany z metropolii moskiewskiej, na elitę która ma zaprowadzać "normalność" europejską, czerpaną z Brukseli, Berlina, Paryża tutaj zaszczepiać. Mechanizm pozostał ten sam, ponieważ taka elita nie jest w stanie funkcjonować inaczej. Więc i państwo przez nią stworzone nie jest w stanie funkcjonować inaczej.
Nasz problem ostatnich 20 lat to problem związany z państwem, które wciąż jest państwem PRL-owskim, a więc nie służącym obywatelom. Ono jest w każdej swojej strukturze zbudowane po to, żeby urabiać obywateli, żeby nam narzucać, żeby być strukturą obcą. Całe jest skierowane frontem przeciwko obywatelowi, o czym wie każdy, kto musiał jakąkolwiek sprawę załatwić w urzędzie, a próbował załatwić analogiczną sprawę w urzędzie zachodnim. To jest struktura opresji, która ma służyć komuś obcemu. Jeżeli kolonizator sobie poszedł, to ona zaczyna służyć sobie samej, to znaczy tej kaście mandaryńskiej, która ją wypełnia, a nie ogółowi, nie narodowi, bo nie naród ją stworzył.
Polska specyfika, jak już powiedziałem, to istnienie elity niedobitej, elity niepodległościowej, elity poprzedniego państwa polskiego, jego kontynuacji. I to sprawia, że bardzo nietrafny jest taki obraz, który się często szkicuje w potocznej wyobraźni, że Polska jest narodem podzielonym. Ja nie lubię tego słuchać. Po pierwsze dlatego, że to zakłada, że wszyscy jesteśmy narodem, co jest dyskusyjne, ponieważ z czynników takich choćby jak frekwencja wyborcza wynika, że ponad połowa Polaków jest ciągle w fazie przedpolitycznej. Dawni endecy mieli rozróżnienie między "narodem" a "żywiołem". Mówiono o narodzie polskim bardziej postulowanym niż istniejącym, ale także o żywiole polskim w Niemczech czy o żywiole ukraińskim na polskich Kresach. Powiedziałbym więc, że więcej niż połowa Polaków mieszkających w Polsce to jest żywioł polski.
A co najważniejsze: słowo podział sugeruje niezmienność. Podzielimy pole płotem, to ten płot stoi w jednym miejscu. Tymczasem my mamy do czynienia z sytuacją dynamiczną. Można powiedzieć, że 38, albo 37 milionów (bo dwa miliony wyssało się za granicę) opiłków żelaznych, w które włożone są dwa bieguny magnetyczne, usiłujące nadać im porządek. Każdy odwrotnie. Jeden je ustawia plusem w prawo, minusem w lewo, a drugi odwrotnie. Nie da się w ten sposób osiągnąć jedności, ponieważ nie powstanie jedna masa ze współpracy dwóch biegunów. Jeden musi drugi pokonać. To są dwie elity, dwie tradycje, które próbują nadać tożsamość temu żywiołowi polskiemu. Rozmaitą tożsamość. Jeden chce mu nadać tożsamość tradycyjną, narodową, chce wrócić do tego, co było przed Wielkim Kataklizmem. Bo jest oczywiste, że po Wielkim Kataklizmie, po utracie elit, po utracie korzeni, przeturlaniu milionów Polaków z miejsca na miejsce, po sytuacji gdy spłonęły pamiątki, zapomniano imiona dziadków i pradziadków itd., po tym wszystkim doszliśmy do stanu żywiołu. I jedna z elit próbuje temu żywiołowi nadać formę polską, a druga formę postulowanej "europejskości", brzydko powiem "eurokundli", ludzi bez właściwości, których polskość ma być ograniczona wyłącznie do lokalności. Jesteśmy lokalni, miejscowi Polacy, mówimy po polsku, ale to nas nie wyróżnia; mamy tu do czynienia z próbą unieważnienia narodu politycznego.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym. Ta elita PRL-owska dorobiła się już, i to jest nazwisko zwane Platformą Obywatelską, pewnej próby stworzenia nowej elity. Donald Tusk, wybitny surfer, jeśli chodzi o takie łapanie się na falę niosące w różne strony, załapał się na pewne zjawisko awansu społecznego, które w III RP nastąpiło. Ci ludzie, którzy rządzą teraz, to już nie są ludzie z tej samej bajki co Kwaśniewski. Donald Tusk, o ile wiem, nie biega do Adama Michnika z flaszką, żeby się go poradzić, dowartościować i samemu się dowartościować, bo tego nie potrzebuje. Elita "Gazety Wyborczej" została przez te władze wzięta na łańcuch i basuje im, usiłując kolonizować oczywiście, ale ta władza ma inną naturę. To jest władza, powiedziałbym, drobnych cwaniaków. To cwaniactwo pańszczyźniane przekroczyło już pewną masę krytyczną, co sprawiło, że wyłoniła się elita cwaniaków, którzy przeskoczyli na drugą stronę. Ten projekt polityczny, który przedstawiano na początku, rysował się świetnie. Ludzie z samorządów, ludzie z dołów, przychodzą, nowi, młodzi, stworzą nową Polskę, w praktyce oznaczał, że z samorządów przyszli ludzie, którzy narobili przekrętów w Żorach, w Tarnowie, tak sobie strzelam te miejscowości z grubsza, czy w jakiś innych miejscowościach. I stali się wielkimi cwaniakami, którzy chcą przekręcać na dużą skalę. Ale są tylko cwaniakami, i mają do dyspozycji tylko elitę postkolonialną. Więc nie są w stanie stworzyć projektu. Ten projekt może stworzyć tylko elita niepodległościowa, ta kontynuująca dawną polską tradycję. Tylko ona jest w stanie narzucić Polakom porządek.
Gdyby elita postkolonialna była w stanie większość tych opiłków trwale uporządkować na swój sposób, czyli gdyby była w stanie zaspokoić jej potrzeby i oczekiwania, to byśmy rzeczywiście, jak to nam rzucił Donald Tusk, wymierali jak dinozaury. Istota polega na tym, że państwo postkolonialne jest państwem z natury niesprawnym. Jest państwem, które bez zaciągania długów nie jest w stanie zapewnić przysłowiowego sznurka do snopowiązałek i papieru toaletowego. Awans który ta elita dała masie tzw. "młodych, wykształconych z dużych miast", a pamiętajmy, że mamy do czynienia z porównywalnym z PRL-em zjawiskiem przemieszczenia ze wsi do miast, jest awansem pozornym. To awans symboliczny, oparty na pogardzie tej Polski niewłaściwej, moherowej, ale on się nie przekłada na awans materialny.
Na koniec zadam pytanie: kiedy upadł PRL? PRL upadł w momencie, kiedy elita PRL-owska, postkolonialna, obraziła się i odwróciła od komunizmu, ponieważ komuniści nie byli w stanie zaspokoić jej potrzeb i oczekiwań. Tym, co sprawiło, że posypał się misterny plan dzielenia się władzą, było wycięcie listy krajowej PZPR i stronnictw sojuszniczych w tzw. zamkniętych okręgach, milicyjnych itp. I to był moment, kiedy diabli wzięli władzę komunistyczną, i zaczęło się to układać na nowo.
Jestem przekonany, że taki moment w najbliższym czasie nadchodzi, ponieważ właśnie "młodzi, wykształceni z dużych miast" i cała elita postkolonialna również dziaduje, bieduje w momencie, kiedy się skończyły możliwości zadłużania. A to znaczy, że będziemy mieli trzecią szansę - po początku III RP, po latach 2005-2007, kiedy może dojść do głosu na szeroką skalę elita polska, miejscowa, a nie kreolska, i kiedy będziemy mogli nadać swój kształt państwu.
(zdjęcia – Józef Wieczorek)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/133260-wystapienie-rafala-ziemkiewicza-na-kongresie-polska-wielki-projekt-pelny-tekst-38-milionow-opilkow-zelaznych-i-dwie-elity