Warzecha dla wPolityce.pl: "kibole" na celowniku rządu. "Coraz trudniej znaleźć sobie miejsce gdzieś na ziemi niczyjej"

Zamieszki podczas finału Pucharu Polski w BydgoszczyFot. PAP
Zamieszki podczas finału Pucharu Polski w BydgoszczyFot. PAP

Sytuacja, jaką wywołał Tusk swoją najnowszą wojenką z „kibolami", jest modelowa dla polskiej polityki AD 2011. (W tym kontekście słowa „kibole" bez cudzysłowu pisać się nie da, ponieważ widać doskonale, że stadionowi bandyci są jedynie pretekstem, a wojna jest skierowana przeciwko kibicom jako takim – w każdym razie taki jest jej skutek.)

Sytuacja jest modelowa, ponieważ wszyscy jesteśmy gwałceni, aby opowiedzieć się – jak to na wojnie – po jednej ze stron i doprawdy coraz trudniej znaleźć sobie miejsce gdzieś na ziemi niczyjej. Tymczasem akurat w tym wypadku bardziej może niż w jakimkolwiek innym ci, których stać jeszcze na jakikolwiek dystans, tam właśnie, pomiędzy frontami, powinni stworzyć swoje obozowisko.

Działanie premiera jest przemyślne, choć skonstruowane według tego samego, nienowego schematu co wojenka z dopalaczami: wziąć na celownik coś spektakularnego, grupę, wywołującą negatywne emocje, z którą łatwo dokonać pozornej rozprawy, a jednocześnie przeciwnikom trudno będzie się przeciwko niej opowiedzieć, bo wtedy z łatwością sprowadzimy ich do roli popleczników takich czy innych bandziorków.

Ta operacja była dziecinnie łatwa do przeprowadzenia w przypadku dopalaczy. Chodziło o bardzo małą grupę osób, a potępienie wobec sprzedawców tych specyfików było powszechne. Niewielu odważyło się wtedy powiedzieć, że ludzie ci działali legalnie, a działania, jakie podjął rząd, były łamaniem prawa. Zresztą regulacje, jakie ostatecznie przyjęto, będą mogły być łatwo wykorzystane przeciwko innym przedsiębiorcom. Tu nawet opozycja siedziała raczej cicho.

W przypadku kibiców sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, bo chodzi o grupę dużo liczniejszą, zaś podciągnięcie wszystkich chodzących na mecze pod kategorię stadionowych bandytów chyba nie za bardzo się udaje. Mimo to druga część operacji, ta dotycząca opozycji, jest konsekwentnie wprowadzana w życie. Niezależnie od tego, co mówi faktycznie Jarosław Kaczyński – a w żadnej ze swoich wypowiedzi nie poparł „kiboli" – w głowy lemingów wdrukowywany jest schemat: opozycja sprzeciwia się naszym działaniom porządkowym, czyli sprzymierza się z bandytami.

Jednak sytuacja faktycznie nie jest prosta. Na jednym oddechu trzeba powiedzieć, że nie akceptuje się Tuskowej manipulacji prawem i wszczynania śmiesznej wojenki w imię doraźnej politycznej korzyści, ale też nie czuje się wspólnoty ze społecznością zagorzałych kibiców. Bo jednak jest tak, że ta grupa wciąż balansuje gdzieś na krawędzi agresji. Oglądając w Internecie nagrania z demonstracji kibiców Legii pod stadionem mogłem się uśmiechać, słysząc skandowane przez nich hasła, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości: w żadnej sprawie nie chciałbym mieć tego szalikowego towarzystwa za sprzymierzeńców. A już na pewno nie chciałbym się znaleźć pomiędzy nimi. Jak zresztą nieśmiało przypominali niektórzy, ci sami kibice (nie wiem, czy akurat Legii, ale na pewno innych zespołów) skandowali jeszcze parę lat wcześniej hasła przeciwko „Kaczorowi".

Takie sojusze są zawsze ryzykowne. Zagorzali kibice (w odróżnieniu od kibiców okazyjnych, którzy po prostu chodzą na mecze, nie będąc zaangażowani w kibicowską subkulturę) to grupa nieobliczalna, w swojej istocie anarchistyczna. Tym, którzy dziś zachwycają się ich antytuskowymi hasłami, radziłbym o tym pamiętać.

Problem z akcją Tuska i dodatkowa szkoda, jaką wyrządza, polegają na tym, że zamykając stadiony, zwłaszcza te najlepiej przystosowane do wymogów bezpieczeństwa, niczego się nie polepszy, za to sprawia się, że zorganizowani kibice stają się de facto sprzymierzeńcami opozycji. Z tych powodów walka z ich agresywnymi zachowaniami będzie w przyszłości o wiele trudniejsza. I o to mam do premiera ogromną pretensję.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych