Mam świadomość, jak kiepską markę ma Władysław Bartoszewski wśród zwolenników PiS. Pewnie zasłużenie, bo mało ludzi nasyciło polską polityką taką dozą może najgorszych emocji. "Ja się nie boję nienawiści, ja się boję pogardy" - powiedział kiedyś prezydent USA Woodrow Wilson i powiedział słusznie. Skądinąd angażując się w wojnę nie tylko z PiS-owskimi politykami, ale z PiS-owskim elektoratem, Bartoszewski wyrzekł się swojego największego kapitału: ponadpartyjnego autorytetu. A przecież był, lub może raczej stawał się kimś takim około roku 2005. Najwyraźniej wolał jednak doraźnie bardziej opłacalną rolę partyjnego i środowiskowego zagończyka.
Ale muszę powiedzieć, że w sprawach polskiej racji stanu Bartoszewski większych błędów nie popełniał. Niewątpliwie, gdy polemizował z Janem Tomaszem Grossem czy z Eriką Steinbach był dużo bardziej oględny niż wtedy, gdy uderzał w ukochany przez siebie ton natrząsania się z "dyplomatołków" czy z "bydła". Ale jednak polemizował. Potrafił zaskoczyć a czasem zrobić lekki kłopot Gazecie Wyborczej, która nie bardzo wiedziała co począć z niektórymi jego wypowiedziami. Wypowiedziami nie przyjmującymi jednostronnej optyki: śmiesznych Polaków tłumaczących się całemu światu.
Dlatego mimo wszystko odrobinę mnie zaskoczył fragment jego wywiadu dla niemieckiego "Die Welt". Jeśli wierzyć "Faktowi", Bartoszewski powiedział o swoich wojennych doświadczeniach:
"Jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Gdy niemiecki oficer zobaczył mnie na ulicy i nie miał rozkazu aresztowania, nie musiałem się go obawiać. Ale gdy sąsiad Polak zauważył, że kupiłem więcej chleba niż normalnie, wtedy musiałem się bać".
"Fakt" przekonuje, że sędziwy minister z kancelarii Tuska potwierdza, że to powiedział.
Trudno jest polemizować z człowiekiem o życiorysie Bartoszewskiego na temat jego wojennych doświadczeń. Z tego założenia wyszli najwyraźniej niektórzy komentatorzy jego wypowiedzi. Były szef IPN Leon Kieres mówi o "krzyku człowieka głęboko doświadczonego". I tłumaczy:
"Cierpienia zadane przez przyjaciela bardziej się pamięta od cierpień zadanych przez wroga".
Tę logikę rozumiem - można coś takiego powiedzieć, żeby dodatkowo wyostrzyć i tak ostrą tezę. Na przykład zwrócić uwagę na zjawisko donosicielstwa.
Ale przecież literalnie jest to wypowiedź nieprawdziwa. Wszyscy - mówię o ludziach mojego pokolenia - mieliśmy rodziców i dziadków pamiętających wojnę. Moi przeżyli ją w Warszawie, gdzie działo się wyjątkowo dużo. Ich podstawowym traumatycznym przeżyciem był lęk przed wychodzeniem każdego dnia na ulicę. Źródłem tych lęków nie byli polscy sąsiedzi czy przechodnie, nawet jeśli mogły się wśród nich trafić świnie, ale Niemcy. Naturalnie nie każdy napotkany Niemiec zaczynał strzelać, wielu mijało cię obojętnie. Ale strach przed pacyfikacjami, przed łapankami, był strachem przed niemieckim funkcjonariuszem i niemieckim mundurem. To był czas, kiedy można było wyjść do pracy czy do szkoły i nie wrócić. Nie z woli Marsjan. Ani też z woli innych Polaków.
Gdy zna się takich relacji setki (także z literatury, również wspomnieniowej), nie można nie potraktować słów Bartoszewskiego jako skrótu myślowego, przesadnej metafory. Czy jednak tak zrozumieją ją sami Niemcy? A pojawiła się przecież w niemieckiej gazecie.
Niemcy ani nie muszą wiedzieć, jak było, ani nie mają żadnego interesu poprawiać Bartoszewskiego. Za to z ochotą przyjmą ten głos jako wkład do debaty o drugiej wojny światowej. Ostatnio coraz częściej dowiadywaliśmy się, że podczas wojny Żydów wymordowali pozbawieni narodowości naziści wspomagani walnie przez Polaków. Teraz dowiadujemy się, że dla samych Polaków zagrożeniem byli głównie ich rodacy. A Niemcy? Ich oficerowie co najwyżej uśmiechali się sympatycznie na ulicach polskich miast.
Wyostrzam? Nie ja, a polski minister o wojennych zasługach. Nie wiem, po co Władysław Bartoszewski to opowiada (będąc na dokładkę człowiekiem odpowiedzialnym w jakiejś mierze za politykę historyczną swojego państwa). Wiem, że opowiada wykonując fatalną robotę.
Tym którzy uznają takie zdarzenia za przypadkową wymianę informacji, nieistotną w globalizującym się świecie, spytam o jedno. Po co w takim razie nowocześni, zwróceni w przyszłość Niemcy zadają sobie ostatnio tle trudu aby zmienić wymowę swojej najnowszej historii? Aby ją sheroizować, nasycić martyrologicznymi wątkami, odrzucić postawę jednostronnego przepraszania? Oni najwyraźniej mają przewidujące, myślące narodowymi kategoriami elity. My ze swoimi elitami, także z ludźmi o ładnych życiorysach, mamy za to coraz większy kłopot.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/110676-wladyslaw-bartoszewski-znowu-mnie-zaskoczyl-na-niekorzysc-jest-mi-z-tego-powodu-naprawde-smutno