Takie piękne negocjacje. Jeden zero dla Wielkiej Brytanii. Co nie znaczy, że "deal is done"

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Kiedy Unia Europejska niemal zgodziła się na kompromis, 4 lata oczekiwania na zasiłek dla imigrantów z krajów Unii, Cameron podniósł stawkę do 7 lat. Oczywiście po to, żeby uzyskać te 4, o które mu chodzi. Potem dalsze targi do 18-19 lutego, kiedy Rada Europejska przedstawi porozumienie 27 innym państwom członkowskim do podpisu. Następnie 26 czerwca referendum w sprawie Brexitu i  dopiero wtedy będzie wiadomo czego mogą oczekiwać Polacy w Wielkiej Brytanii.

Przez kilka lat negocjacje Davida Camerona z Brukselą w sprawie reform Unii Europejskiej przebiegały w tempie wyścigu zahamowanych pojazdów. „Daily Telegraph”, „Times”, a zwłaszcza tabloid „Daily Mail” nie pozostawiały na premierze suchej nitki. „Cyniczny pragmatyk z wyższych klas, który – jak Harold Wilson przed referendum w 1975 roku – dba tylko o to, żeby łódż się nie wywróciła” – piętnował problematyczną neutralność Camerona w krajowej kampanii YESNO „Daily Mail”. „Dave popiera swoich koleżków – eurofilów, pozując na premiera wszystkich Brytyjczyków” – krytykował inny dziennik.

Jeśli Bruksela rozstawia nas po kątach dziś, to co zrobi, kiedy w referendum zagłosujemy za NO?

– gorączkował się jeszcze inny. Takich artykułów pojawiło się od maja 2010 roku, od pierwszej kampanii wyborczej Camerona – setki.

Ale w ostatnim tygodniu stycznia, a zwłaszcza od spotkania premiera z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jeanem Claudem Junckerem, negocjacje ruszyły z kopyta. Cameron odbył już kilka wizyt w stolicach krajów europejskich, deklaruje „jestem Europejczykiem z krwi i kości” przed eurofilami, pozuje na neutralnego przed eurosceptykami w swoim krju, i przypiera Unię Europejską do ściany. Jeśli nie uzyskałby satysfakcjonującej odpowiedzi na swoje 4x tak i w referendum zwyciężyliby eurosceptycy, stan posiadania UKIP / Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa/ z 3.8 mln znacznie by się zwiększył, i po następnych wyborach powszechnych konserwatyści znaleźliby się w Westminsterze ze znacznie słabszym mandatem. Ale Cameron jest pracowitym i cierpliwym negocjatorem – obserwowałam to już przy okazji kampanii referendalnej w sprawie niepodległości Szkocji. I ma wiele szczęścia, co także nie jest bez znaczenia. Tym „szczęściem” okazała się słaba aktualnie kondycja Unii Europejskiej, rozdzierana od wewnątrz różnicami ideologicznymi, kryzysem imigranckim, wciąż wiszącym w powietrzu bankructwem Grecji i  coraz silniejszym oporem Węgier i Polski - wszystkie przybierające na sile. Cameron wyczuł korzystny moment, przycisnął Junckera i Tuska do ściany i już wiemy o  zasadzie „hamulca awaryjnego”, procedurze zamrażania świadczeń socjalnych dla imigrantów z krajów członkowskich UE w sytuacji gdy „służby publiczne są przeciążone lub system opieki społecznej wykorzystywany”. Taka sytuacja w Wielkiej Brytanii już istnieje, widać to na każdym kroku – w szkołach, w szpitalach, opiece socjalnej, bezpieczeństwie publicznym – więc Polacy, którzy przybędą na Wyspy po czerwcowym referendum, prawdopodobnie będą czekali na pomoc socjalną cztery lata.

Kryzys imigrancki w Europie, oraz kilka innych – na które UE ciężko pracowała latami – pozwolił uzyskać Wielkiej Brytanii znacznie lepszą sytuację przetargową. Co nie znaczy, że Albion pozostawał bierny. Zaraz po wygranych wyborach w 2010 roku nastąpiły wizyty premiera Davida Camerona i ministra skarbu i finansów George’a Osborne’a  w Chinach oraz Indiach, co już skutkuje wieloma inwestycjami, a Chińczycy zajęli drugie miejsce w tabeli inwestorów w Wielkiej Brytanii, spychając na trzecie Nowych Rosjan. Zintensyfikowano kontakty ekonomiczne z krajami Commonwealthu, które działają coraz sprawniej, a po inwazji Rosji na Wschodnią Ukrainę Cameron przyspieszył prace badawcze nad wydobyciem gazu łupkowego. Konflikt między eurosceptykami a eurofilami w rządzie Camerona stawał się coraz głębszy, rosła popularność UKIP-u i  mocniejsze stawały się głosy mediów konserwatywnych jak zagraniczna edycja „Daily Telegrapha” – „The Telegraph”, który kilka dni temu pisał:

Jeśli Unia nie pójdzie na kompromis, Cameron wykręci się na pięcie i wróci do Londynu, narażając na niebezpieczeństwo kampanię pro-unijną. I UE będzie mogła tylko pomachać ręką na pożegnanie czwartej w 2030 roku potędze ekonomicznej świata, która rozwija się dwa razy szybciej niż ona sama, poważnej sile militarnej, sojusznikowi dyplomatycznemu tych krajów europejskich, które żądają większej liberalizacji i politycznego sojuszu z Ameryką. I jeśli Wielka Brytania i Unia Europejska uwikłały się właśnie w wielką grę blefów, Brytania ma ich w rękawie więcej.

Sądząc po przebiegu ostatnich kilku dni, tak właśnie jest.

Wielka Brytania wygląda na zdeterminowaną. Mówią o tym opinion polls, wyniki badań opinii publicznej, wskazujące 53 do 47% na rzecz eurosceptyków. Brytyjczycy nie życzą sobie dalszej federalizacji Unii, kierunek w którym UE od dawna zmierza. Chcą re-transferu kompetencji parlamentów narodowych, które zagarnęła UE z powrotem do Londynu. Drażni ich wtrącanie się Brukseli w brytyjski wymiar sprawiedliwości, m.in. prawa wyborcze dla więźniów, brak możliwości ekstradycji imigrantów – morderców, gwałcicieli, gangsterów, mułłów nawołujących do dżihadu, których praw do życia rodzinnego broni art. 8 Karty Praw Człowieka. Albo szaleństwa politycznej poprawności jak karanie chrześcijańskich agencji adopcyjnych za brak zgody na oddanie dziecka parom gejowskim, hotelarzy, którzy nie chcą przyjąć pod swój dach par gejowskich, albo zmuszanie szkół katolickich do przyjmowania uczniów - muzułmanów, etc, etc. Boją większej liczby imigrantów – muzułmanów, bo skoro już ci, którzy tu mieszkają, a jest ich 2 mln, przysparzają im potężnego bólu głowy.

Choć Cameron wciąż powtarza „it is not good enough”, wynik ostatnich negocjacji, który ma zostać dziś opublikowany, zapewne pokaże, iż „it is good enough”, tymczasem jeden zero dla Wielkiej Brytanii. Co nie znaczy, że  deal is  done. Jeszcze dwie rozstrzygające daty – 18-19 lutego oraz 26 czerwca, i dopiero wtedy wszystko będzie wiadomo. A następnie założę się, że Niemcy, Francja, Szwecja, Norwegia, Belgia i Holandia sięgną po argument „hamulca awaryjnego”, ponieważ ich służby publiczne także są przeciążone. W ten sposób zamożniejsze kraje Unii staną się mniej atrakcyjne dla uboższych. Teoretycznie prawo swobodnego przemieszczania się ludzi nie zostanie naruszone. Ale tylko teoretycznie.

Felieton ukazał się na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.