Punkt zwrotny? Raczej chocholi taniec opozycji. Jeszcze nigdy w III RP ulica nie obaliła ani nie zmieniła rządu

fot. PAP/Tomasz Gzell
fot. PAP/Tomasz Gzell

Francuska agencja AFP powtórzyła bajeczkę o 240 tysiącach zwolenników opozycji, demonstrujących w Warszawie w sobotę i oznajmiła, że to „punkt zwrotny” w polskiej polityce. Nie wiem, kto zajmuje się polską polityką w AFP, ale z takim warsztatem powinien szybko poszukać innej pracy.

Na pytanie bowiem, jakie znaczenie ma sobotni marsz opozycji dla sytuacji w Polsce, najkrótsza i najprostsza odpowiedź brzmi: żadne. Powodów jest kilka. Być może najbardziej podstawowy z nich to ten, że jeszcze nigdy w III RP ulica nie obaliła ani nie zmieniła rządu i jeśli ktokolwiek mógł mieć taką nadzieję, to wykazywał się skrajną naiwnością. Mało tego – poza przypadkami pojedynczych wyjątkowo silnych grup zawodowych, takich jak górnicy czy służba zdrowia, protestujących w sprawie bardzo konkretnych rozwiązań – żadna ekipa rządowa nie zmieniła swojej polityki pod wpływem protestów dotyczących ogólnej sytuacji politycznej.

Ekscytacja protestami dotyczyła obu stron sporu. Za poprzedniej władzy zwolennicy PiS napomykali, że rząd PO musi skapitulować przed ogromem społecznego protestu, gdy o. Rydzykowi czy partii Kaczyńskiego udawało się wyprowadzić na ulice znaczące liczby obywateli. Oczywiście rząd PO nie tylko nie kapitulował, ale też w niczym nie zmieniał swojego postępowania. Absurdem jest, że politycy PiS dali się wciągnąć w dyskusję o liczbie uczestników sobotniej demonstracji. To jałowy spór, który można pozostawić publicystom.

Oczywiście pomiędzy bajki można oczywiście wsadzić opowieści o 200 tysiącach demonstrantów – to propaganda równie tępa co głoszone podczas marszu tezy o nadciągającej dyktaturze. Jeden z moich znajomych, zawodowo analityk politolog, posługując się bardzo konkretnym kryterium (czas przemarszu przez jeden punkt, pokazywany przez kamerę „Gazety Wyborczej”, liczba ludzi przechodzących jednocześnie i tempo marszu) oszacował protest na maksymalnie 50 tys. osób. I pewnie jest to wiarygodna liczba. Przyznajmy – niemała, ale nie ma to większego znaczenia, podobnie jak nie miała większego znaczenia liczba uczestników protestów przeciwko rządom PO. W kraju blisko 40-milionowym wyprowadzenie na ulicę nawet 100 tysięcy nie jest faktem wstrząsającym, a bardzo rzadko komukolwiek się udaje. Co powinno nas prowadzić do wniosku, że w Polsce potencjał protestu ulicznego z którejkolwiek ze stron konfliktu jest bardzo, ale to bardzo ograniczony. W istocie znikomy w porównaniu z wieloma zachodnimi demokracjami.

Na przykład pod koniec marca w protestach socjalnych we Francji (w różnych miejscach) miało wziąć udział w sumie od niemal 400 tys. do 1,2 miliona (szacunki organizatorów) ludzi. Nawet wziąwszy pod uwagę różnicę w liczbie ludności obu państw, dysproporcja jest widoczna. Z kolei w październiku 2015 roku w marszu w Berlinie przeciwko TTIP (temat wciąż dość hermetyczny, który mało kogo w Polsce zajmuje i przyciągnąłby zapewne kilka tysięcy ludzi) wzięło udział około 250 tysięcy osób.

Czemu zatem służą takie protesty? Przede wszystkim policzeniu się i mobilizacji twardych zwolenników. W przypadku sobotniego protestu chodziło też oczywiście o próbę sił pomiędzy liderami poszczególnych opozycyjnych ugrupowań. Ale wyraźnego rozstrzygnięcia nie było, również dlatego, że nie ma wśród nich żadnej wybijającej się osobowości. Do Donalda Tuska daleko każdemu z nich.

cd na następnej stronie

123
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.