Mówi się, że pośpiech jest złym doradcą. W przypadku rządowego podręcznika, to powiedzenie nabiera wyjątkowego znaczenia, wszak chodzi o edukację tysięcy polskich dzieci.
Tymczasem MEN w błyskawicznym tempie uporał się z pierwszą częścią „Naszego Elementarza” i poddaje go teraz społecznym konsultacjom. Do resortu edukacji spłynęło już 200 opinii, w tym wiele krytycznych. Znaczna część metodyków i ekspertów edukacji wczesnoszkolnej nie pozostawia suchej nitki na naprędce napisanym elementarzu.
Spłycenie treści, chaos spowodowany kolorami infantylnych obrazków i promowanie bogactwa czy traktowanie po macoszemu dzieci ze wsi-
to tylko kilka wypunktowanych przez specjalistów problemów. Najwięcej zastrzeżeń budzi sama metoda nauki, a właściwie jej brak. Autorka bowiem nie podała swoich założeń edukacyjnych. Wygląda to tak, jakby podręcznik pisał laik i pozostawił troszkę miejsca, żeby po konsultacjach dopisać, na jakiej podstawie opracował metodologię w nim zawartą. Duży sprzeciw ekspertów i nauczycieli wywołuje wprowadzanie liter i nauka czytania. Na początku nauki dzieci zostaną obciążone wieloma literami, w tym „ś” czy „u/ó”, co z pewnością nie przysłuży się ich sukcesom.
Autorka, zastępując litery podstawowe trudniejszymi, zapomniała, że elementarz ma posłużyć do nauki również sześciolatkom, które często mają typowe dla wieku problemy z wymową. W podręczniku zabrakło sylabowej nauki czytania, która jest powszechnie uznawana za najprostszą. W zamian pojawiła się metoda globalna, polegająca na odczytywaniu pełnych wyrazów. Wielkim niedopatrzeniem jest również brak wprowadzenia łączeń nowo poznanych liter z samogłoskami, co do tej pory było podstawą nauki czytania małego dziecka. W elementarzu bardzo niewiele uwagi poświęcono matematyce. Dzieci, zgodnie z założeniami autorki, poznają „1,2 i 3” - taka nauka cofa je w rozwoju. Takie liczby znają już przecież trzylatki.
Niezmiennie zachwycona elementarzem pozostaje gospodyni resortu edukacji, Joanna Kluzik-Rostkowska, którą podręcznik ujął kolorami. A to niestety świadczy o braku jej kompetencji do piastowania urzędu, gdyż jednym z często pojawiających się zarzutów, jest właśnie zbyt duża ilość kolorów w elementarzu. Eksperci przypominają, że liczba obrazków, grafik i piktogramów musi być dopasowana do możliwości percepcyjnych dziecka. W przypadku nowego podręcznika powoduje chaos i dekoncentrację. Może też być przyczyną niepokoju emocjonalnego lub ruchowego. Jeśli „Nasz Elementarz” ma być przygodą dla ucznia, co podkreśla minister edukacji, to dość eksploatującą polonistycznie i sensorycznie. Ta przygoda może się okazać zbyt uciążliwa i męcząca dla małych dzieci, a w konsekwencji skutecznie zniechęcić je do nauki.
Wszystkim błędom winny jest pośpiech. Jak wiemy, elementarz powstawał w ekspresowym tempie, jakby od jego istnienia zależało być albo nie być. Tusk zdecydowanie wybrał „być”. Po porażce sondażowej, jaką przychodzi znosić PO, spowodowanej również zlekceważeniem rodziców sześciolatków, trzeba się było jakoś odbić. Mając w pamięci kolejne kompromitacje ministerstwa edukacji, premier postanowił wykorzystać doświadczoną matkę i obsadzić ją w resorcie, licząc pewnie na to, że jej empatia i solidarność z problemami rodzin spowoduje wzrost słupków. Kluzik-Rostkowska, jak na dobrą gospodynię przystało, obiecała ulgę finansową. Teraz pozostała tylko walka z czasem. Efektem tego szalonego tempa jest bylejakość i błędy metodyczne w podręczniku, z którego będą się uczyć dzieci w każdej polskiej szkole. Tusk zapewne liczy na to, że zostaną one wybaczone, bo na wyborców zadziała slogan -„darmowy podręcznik”. Warto jednak przypomnieć, że nie jest on taki darmowy. W rzeczywistości, to podatnicy sponsorują rządowy elementarz. Podręcznik jest publiczny, bo powstaje za publiczne pieniądze. To społeczeństwo opłaca autorów, wydawców, grafików, dystrybutorów… wreszcie samą gospodynię resortu i jej szefa. Na szczęście przytomnością umysłów wykazała się opozycja, która sprzeciwia się pośpiechowi, w jakim powstaje książka. Niepokoi ją też szybkie tempo prac nad projektem nowelizacji ustawy oświatowej, niezbędnej do realizacji rządowego zamysłu wdrożenia jednolitych podręczników do szkół. Niektórzy posłowie określili działania Tuska „kiełbasą wyborczą”. Inni zasugerowali skierowanie sprawy „procedowania w trybie pilnym” do Trybunału Konstytucyjnego.
Tak czy inaczej, nadmierny pośpiech nikomu nie posłuży. A najmniej uczniom, którzy będą korzystać z „Naszego Elementarza”. Kolejny raz wychodzi na to, że szef rządu nie interesuje się dobrem dzieci, bo priorytet, to wyjść naprzeciw potrzebom wyborców. Kogóż nie zachwyci ulga finansowa w postaci „darmowego” elementarza? A gospodyni resortu, wciąż niestety potwierdza, że jest tylko przypadkowo obsadzoną kukłą, wykorzystywaną przez premiera dla ugłaskania wściekłego elektoratu. Zachwalając elementarz, nim powstał (pamiętajmy, że wciąż nie znamy dalszego ciągu), ministra przedwcześnie obwieściła MEN-owskie sukcesy. Ale do tego resort zdążył nas przyzwyczaić ciągłą propagandą i manipulowaniem rzeczywistością. Zmienia się gospodarz resortu, ale metody pozostają wciąż te same i nie zmienia się skala kompromitacji.
Katarzyna Kawlewska
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/lifestyle/192921-ele-mele-dudki-gospodarz-malutki-czyli-jak-ele-men-tarz-swiadczy-o-resorcie-edukacji-szefa-rzadu-bardziej-niz-dobro-dzieci-interesuja-potrzeby-wyborcow