Będąc rok temu w USA, odbyłem wiele rozmów z wyborcami Donalda Trumpa. Zarówno tymi hardcorowymi, którzy popierali ekscentrycznego multimilionera zanim, ktokolwiek w najbardziej odjechanych snach wyobrażał sobie jego zwycięstwo wyborcze, jak i tymi, którzy z zamkniętym nosem mieli oddać na niego głos. Jedni byli nieźle zorientowani w sprawach międzynarodowych i chwalili nawet polski prawicowy rząd za walkę z aborcją ( PiS storpedował zmianę ustawy, ale przebiła się za oceanem narracja feministek). Inni mieli blade pojęcie co dzieje się w Europie i skupieni byli na haśle „Make America Great Again”.
Wszyscy zapewniali mnie bym się Trumpa nie bał, bo on „skopie tyłek Putinowi” jak będzie trzeba i Polskę obroni. Łatwiej mi było łyknąć ten prostolinijny optymizm dopiero po trzeciej szklaneczce Jim Beana. Natomiast każdy z moich rozmówców z Polską kojarzył jedno nazwisko- Lech Wałęsa. Dla nich to ten „koleś z wąsami”, który był liderem walki z komunizmem i przyczynił się do jego światowego upadku. Autentycznie zdumiewające były dla nich moje opowieść o jego uwikłaniu agenturalnym w latach 70-tych i fatalnej prezydenturze. Byli opowieścią zaciekawieni. Jednak przyznawali ostatecznie, że to wszystko jest mało istotne, bowiem „Walesa” jest ikoną i bohaterem.
Bohaterem, jakich Ameryka miała wielu. Pełnych wad, ciemnych kart w życiorysie a nawet łajdaków, którzy jednak swoimi bohaterskimi czynami zapisali się w historii kraju. Takie mity kochają w USA szczególnie konserwatyści. To przecież Ameryka lat 50-tych kręciła czarno-białe w wymowie westerny z zawsze krystalicznie czystym szeryfem w białym kapeluszu i łajdaku w czarnym. Kto zmienił ten schemat? Włoch Sergio Leone ekspansją spaghetti westernów. Najważniejsze filmu uderzające w amerykańską mitologię były kręcone przez lewicowców, którzy zrewolucjonizowali kino w latach 60-tych. Mieli na nich wpływ twórcy z Europy. Konserwatyści do dziś pomniki kochają, co pokazują przecież ostatnie filmy Clinta Eastwooda.
Lewica też ma oczywiście własne pomniki, które pieczołowicie pielęgnuje. John F. Kennedy stał się nawet ikoną pacyfistycznej i bardziej socjalnej Ameryki, choć to on był żarliwym komunistą, wysyłał pierwszych wojskowych do Wietnamu i wywodził się z uwikłanej w mafijne interesy rodziny. No, ale jest on ikoną. Ukochanym przez skrajnego lewaka Olivera Stone’a i innych postępowców symbolem, na którego pomniku nie mają prawa pojawić się rysy.
Lech Wałęsa jest właśnie taką ikoną. Skrajnie amerykańską. Prosty robotnik o wiejskich korzeniach, który przemawiał w Kongresie. Jak z filmu Wajdy. Przesłodzona laurka, która wszyscy kochają. Bo jest wygodna. To symbol potrzebny do ułożonej historycznej narracji. Symbol potrzebny, by powierzchownie wytłumaczyć amerykańskim uczniom kawalątek historii Europy. Dlatego pokazuje się jego jedne oblicze. Bohaterską twarz z lat 80-tych, gdy polska walka o wolność pojawia się szczątkowo w amerykańskich podręcznikach. Ja to jak najbardziej rozumiem i cieszę się, że Polak funkcjonuje w amerykańskiej świadomości jako bohater. Lepiej, że mamy pomnikową i mityczną postać kojarzoną z upadkiem komunizmu, niż nikogo.
Dlatego właśnie Donald Trump chce się podobno spotkać jutro z Lechem Wałęsą. Chce mieć dobre selfie na Twittera z „noblistą, który pokonał komunizm”. Dobrze to wygląda i dobrze to brzmi. Symbol i patos? Jasne. Bardzo to amerykańskie przecież. Nie ma to jednak nic wspólnego z bieżącą polityką w Polsce. Trump nawet nie będzie sobie zawracał głowy możliwym bajdurzeniem Wałęsy o prawicowej dyktaturze w Polsce. W końcu w USA niejeden pomnikowy autorytet tak mówi o… rządach Trumpa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/347470-lech-walesa-jest-ikona-i-symbolem-jakie-amerykanie-kochaja-nie-dziwi-spotkanie-z-prezydentem-trumpem