Przygody Tintina i jego nieodłącznego psa Milusia autorstwa belgijskiego rysownika Hergé (właśc. Georges Rémy) należą do najpopularniejszych w historii komiksu. Powstawały od lat trzydziestych do osiemdziesiątych, wznawiane są do dzisiaj i sprzedały się w 230 milionach egzemplarzy. Jeśli ktoś nie był świadom istnienia tej postaci z charakterystyczną blond-fryzurą, dowiedział się, gdy kilka lat temu Spelberg dokonał niezłej adaptacji komiksu. Nakładem Egmontu ukazały się właśnie dwa pierwsze tomy serii i, niechronologicznie, tom ostatni. Wypada docenić wznowienie w wygodnej formie pojedynczych albumów, choć nie są one reprezentatywne dla całości. „Tintin w krainie Sowietów” (z 1930 roku) to taka „księga zero”, młodzieńcza wprawka, a „Tintin w Kongo” wielokrotnie budził kontrowersje z powodu swojego „rasizmu”, choć i tak otrzymaliśmy wersję uładzoną, z 1946 roku. Z obu sam twórca po latach nie był specjalnie dumny, „Sowietów” nie chciał wznawiać do 1973 roku, a „Kongo” uznał za „błąd młodości”.
„Tintin w krainie Sowietów” drukowany był w odcinkach w „Petit vingtième”, dodatku dla katolickiej gazety „Le vingtième siècle”. Był to – z powodu braku wznowień – rarytas kolekcjonerski, ale czytany obecnie nie przyprawia o zachwyt i wypada dość blado na tle późniejszych albumów. Humor jest dość toporny, album jest wypełniony niezbyt śmiesznymi slapstickowymi gagami (choć miło, że Sowieci padają ofiarą pięści i kopniaków). Jeśli jednak weźmiemy poprawkę na datę powstania i „dziecięcy” target – wtedy nie jest tak źle, a prostota i czytelność rysunków jest zaletą. Jego styl, czyli „czysta kreska” („Ligne claire”) inspirowała wielu twórców, np. Peyo (tego od Smerfów). Wypada też docenić, że z odcinkowego komiksu Hergé chciał stworzyć komiks o spójnej fabule, co nie było w tamtych czasach oczywistością.
Najciekawsza jest tu radykalnie antykomunistyczna wymowa – Sowieci naprawdę dybią tu na wolność, zbroją się na potęgę, wszędzie pełno agentów GPU, w podziemiach kryją się skarby zrabowane ludowi przez Lenina i Trockiego. Ciekawe, że granica między Niemcami a ZSRR leży w Stołpcach (jest takie miasteczko na Białorusi), a Rosjanie prześladujący Tintina noszą nazwiska Wigurski i Śledziowski. Nie wiadomo, czy są to uproszczenia celowe, czy kompletny brak wiedzy autora. Na szczęście nie wszystko jest tu zupełnie od czapy – wprowadzanie w błąd brytyjskich dziennikarzy wizytujących fabrykę nie jest wyssane z palca, wiemy, że zachwyty nad tym, „jak to wszystko tam świetnie w ZSRR urządzone” były na Zachodzie częste. Z drugiej strony, w porównaniu z prawdziwym ZSRR w czasach stalinizmu ten komiksowy, mimo że „propagandowy”, to i tak niemal raj.
Drugi album, „Tintin w Kongo” powstały w roku 1931, wygląda lepiej – dostaliśmy wersję pokolorowaną, rysunki są bardziej szczegółowe, a historia spójniejsza. Dziwi brutalność wobec zwierząt – na widok niektórych kadrów Olga Tokarczuk i Agnieszka Holland dostałyby palpitacji serca. To, co postacie wyprawiają z wężem czy lampartem podchodzi pod kategorię znęcania się nad zwierzętami. Całe szczęście, że pożytkiem z zabitego słonia jest kość słoniowa a z rozstrzelanych przypadkiem antylop mięso na obiad. Wszystko jest tu zupełną normą – dzika, afrykańska przyroda jest dla człowieka zagrożeniem.
Podobne kontrowersje wzbudza z dzisiejszej perspektywy stosunek do czarnoskórych. Dziś, gdyby jakiś nieznany autor przyniósł taki komiks do wydawcy, ten by go pewnie pogonił, nie chcąc być ciągany po sądach za promowanie rasizmu, kolonializmu i zbrodni nienawiści. W latach trzydziestych nikt nie widział w tym nic złego. W komiksie Hergé „biały człowiek” (Tintin) przyjeżdża do Kongo i zupełnie bez żadnych ceregieli rozkazuje czarnoskórym, wyglądającym jak mało rozgarnięci chłopcy (innych mieszkańców tu nie ma). Ci noszą go w lektyce, nazywają „dobrym panem” – i to wszystko jest czymś zwyczajnym, a nie zbrodnią przeciw politycznej poprawności. Nie było też intencjonalnie bardziej „rasistowskie” niż wierszyk Tuwima o murzynku Bambo. Prawdopodobnie autor nawet nie wiedział o czarnej karcie kolonializmu, jaką były zbrodnie króla Leopolda dwie dekady wcześniej. W kolonializmie widziano misję cywilizacyjną – w komiksie mamy postać zresztą białego misjonarza, który, ku wdzięczności czarnoskórych, buduje szkoły i szpitale. Wdzięczność zapewnia rozwikłanie przez Tintina intrygi „złego białego”, którym jest tu sam… Al Capone. Hergé nie był miłośnikiem ówczesnej Ameryki, czemu dał wyraz w kolejnym komiksie, „Tintin w Ameryce”, gdzie, dla odmiany, amerykańscy autochtoni, czyli Indianie, są przedstawieni w pozytywnym świetle, a Amerykanie jako łasi na ropę kapitalistyczni okupanci.
„Alph-Art” to ostatnie, nieukończone dzieło Herge’a, powstałe w latach osiemdziesiątych, czyli pięćdziesiąt lat później. Można pod znakiem zapytania stawiać sens wydania niedokończonego brudnopisu i słabo czytelnych szkiców, którym towarzyszą „tradycyjnie” wydrukowane dialogi – ale fani się ucieszą, mając okazję podejrzeć od kuchni proces tworzenia komiksu. Inni poczują się jak wrzuceni na głęboką wodę – tym bardziej, że Hergé umieszcza tu regularnie pojawiających się bohaterów ze swego komiksowego uniwersum (Kapitana Baryłkę czy Biancę Castafiore).
Wypada czekać na najlepsze, czyli kolejne, „środkowe” tomy, pozbawione młodzieńczej naiwności, a nie będące wyjętym z dna szuflady brudnopisem – czyli lekturę „Alph-Arta” zostawić na koniec. Dwie pierwsze części nie są może najlepsze, ale z powodu swojej zdumiewającej dziś optyki mają swoistą, niezamierzoną „wartość naddaną”. Komiksy o Tintinie chwalił sam Czesław Miłosz, porównując z… Tolkienem i francuskimi dziewiętnastowiecznymi prozaikami. Warto przekonać się, dlaczego.
Przygody Tintina T. 1. Tintin w kraju Sowietów T. 2. Tintin w Kongo. T. 24. Alph-Art. Warszawa, Egmont 2017
3,5/6
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/334052-zli-sowieci-i-dobrzy-kolonizatorzy-przygody-tintina