„Iron Fist”, czwarta serialowa propozycja duetu stajni Marvel/Netflix była dużą niewiadomą. Krytycy przyjęli ją chłodno, fani raczej pozytywnie, choć nie bez zastrzeżeń. Ponieważ dziś wszystko wszystkim kojarzy się z Trumpem, także i w tym przypadku grający główną rolę Finn Jones zasugerował, że słaba recepcja serialu wynika z podobieństw z amerykańskim prezydentem – a że Trumpa żaden szanujący się krytyk nie lubi, więc ci jadą po serialu o postaci, która jest trumpopodobnym dziedzicem korporacyjnej fortuny. Ale poważnie, filmowy Danny Rand – Iron Fist, który prosto z buddyjskiego klasztoru wylądował w Nowym Jorku, nie przypomina amerykańskiego prezydenta w żaden sposób – ani fizycznie, ani mentalnie. Można ewentualnie kojarzyć Rand Tower z Trump Tower, ale jedna obok drugiej nawet nie stała.
Jako pop-rozrywka, jeśli oglądać będziemy serial nie szukając zanadto dziur w całym, „Iron Fist” sprawdzi się dobrze. Proporcje pomiędzy „akcją” a „dramatem” są wyważone odpowiednio, a kolejne epizody kończą się efektownymi cliffhangerami. Głównemu bohaterowi kibicujemy, tym bardziej, że nie jest on (jeszcze) niepokonanym superherosem, ma problemy i z „energią chi” i z własnymi emocjami, których kontrolowania, co dziwne, nie nauczył się pomimo piętnastoletniego treningu. Polubimy Colleen Wing (Jessica Henwick), rodzeństwo Meachumów będzie fascynować i wkurzać jednocześnie (zwłaszcza Tom Pelphrey jako Ward Meachum jest świetny, ale i Davida Wenhama jako jego ojca na pewno zapamiętamy). Świat Iron Fista kryje wiele tajemnic, których odkrywanie wraz z kolejnymi odcinkami sprawia wiele frajdy – tym większej dla tych, którzy znają poprzednie odsłony („Jessica Jones”, „Daredevil”, „Luke Cage”). Ci pewnie ucieszą się, widząc znajome twarze, czyli Claire Temple (Rosario Dawson) czy Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss). Epizodycznie pojawi się Polak Olek Krupa (w piątym epizodzie) jako chemik Radowan zwerbowany przez „tych złych”.
Problem z Dannym Randem – Iron Fistem jest taki, że jest to postać niezbyt spójna i wiarygodna. Wyglądający jak bezdomny hipster Danny to trochę pierdoła, ale walczący co najmniej jak jakiś Bruce Lee – choć mniej wiarygodnie z powodu swej „nie-azjatyckości”. Samiec alfa, który wrócił po swoje i zamierza z miejsca zmieniać porządek dziobania, ale też, jak na buddystę przystało, wydaje się go to niespecjalnie obchodzić. Dziwne też, że po piętnastoletnim poście od zgniłego, korporacyjnego Zachodu czuje się w świecie luksusowych samochodów i smartfonów jak ryba w wodzie. Niewykluczone też, że podobnie jak np. Conan, Iron Fist też pełni wobec twórców (i odbiorców) funkcje kompensacyjne – fajnie byłoby być kimś bajecznie bogatym, po czym przejść fizyczne i metafizyczne inicjacje i zostać oświeconym championem trzydziestego czwartego stopnia. Dowiadujemy się, że Danny, jeszcze podczas pobytu w Kunlun, został właśnie takim „prymusem oświeconych” i to on, a nie autochtoni, pokonał smoka (demona?) i awansował na tytułową Żelazną Pięść – o co zresztą żywi wobec niego śmiertelną zazdrość kumpel w wojska, tzn. z klasztoru mnichów-wojowników. To zresztą kolejny buddysta, który ma problemy z negatywnymi emocjami, w tym przypadku zazdrością.
Nie tylko Danny’ego trudno „kupić” ale też Warda i Joy Meachumów czy nawet Colleen – i nie wiem, czy wynika to z wyraźnej tendencji we współczesnych serialach, gdzie zaskoczenie, dezorientacja widza są ważniejsze niż psychologiczna spójność czy też, ze względu na kontekst Dalekiego Wschodu, jest to próba przeniesienia filozofii yin-yang na psychologię postaci i fabułę. Stąd duchowe wędrówki bohaterów od jasności do ciemności, stąd przemiany wrogów w przyjaciół i przyjaciół we wrogów, sojusze zmieniające się jak w kalejdoskopie i niezrozumiałe motywacje – takich sytuacji mamy mnóstwo.
Efektem takiej filozofii, niewiary w absolutne zło i dobro (Tolkien to nie jest) jest też brak porządnego antagonisty, jakiegoś Leoncia czy przynajmniej Negana. Był to pewien problem w poprzednich netflixowo-marvelowych serialach, ale tam przynajmniej było wiadomo, kto nim jest, Fisk czy inny Kilgrave – tu brak nawet tej oczywistej wiedzy. Mamy natomiast zło „systemowe” w postaci tajemniczej organizacji – Ręki. Ale już, co ciekawe, korporacja Rand nie jest jakoś doszczętnie zdemonizowana, choć bardzo, ale to bardzo daleko od pozytywnego jej wizerunku, momentami mamy ostrą satyrę na feudalne stosunki między zarządzającymi a zarządzanymi. Może to jednak zbyt słaby radykalizm w pokazywaniu „złej korpo” spowodował skojarzenia pro- czy raczej anty-Trumpowe? Otóż, kiedy owa korporacja chce wdrożyć do sprzedaży latami opracowywany lek na śmiertelną chorobę w cenie bodaj kilkudziesięciu dolarów, Danny się buntuje i każe sprzedawać go po kosztach produkcji, co powoduje wściekłość członków zarządu. Dzięki temu Danny staje się bohaterem tabloidów – „dobrym panem z korporacji”. Ignoruje jednak argumenty, że dodatkowy zysk można przeznaczyć na kolejne badania i kolejne leki. Poza tym, nikt nie kwestionuje w duchu spiskowych teorii tego, że ów lek jest rzeczą szlachetną i tego, że nie powinien być zupełnie za darmo.
Twórcy wałkują nam te same dylematy, w które obfitował Daredevil – kiedy i w jakich okolicznościach przemoc, zemsta są usprawiedliwione. Daredevil jednak swój kodeks wyprowadził z Dekalogu i nigdy nie zabijał, Iron Fist nie jest tak krystaliczny, pragnienie zemsty na zabójcach rodziców nakręca go przez całą fabułę i nie zawsze udaje mu się opanować emocje. W trakcie rozwoju opowieści zaczyna być widoczne, że właściwie cała ta historia opowiada o tym, jak Danny zszedł ze swojej drogi, wypadł z tao, wracając do Nowego Jorku z „nieoświeconym” zamiarem zemsty. Albo inaczej – wyleciał z mitu, przestał być Strażnikiem Wrót w Królestwie Kunlun (brzmi jak z fantasy i rzeczywiście, okazuje się, jest z innego wymiaru) i wylądował w zagmatwanej, nowojorskiej rzeczywistości.
Wraz z Dannym pogubili się twórcy serialu. „Iron Fist” sprawia wrażenie przedobrzonego, jakby chciano tu opowiedzieć kilka historii połączonych ze sobą na siłę. Wątek powrotu do korporacji i jej „uczłowieczania” przez mnicha z klasztoru, który po drodze musi udowodnić swoją tożsamość szybko przechodzi w walkę z tajemniczą Ręką i mafijną matką, czy raczej babcią chrzestną, czyli Madame Gao. Finałowe odcinki (z „sekciarzem” Bakuto i „swoim” Davosem) traktują jeszcze o czym innym. Efekt jest dość chaotyczny, ale też „Daredevil” uniósł poprzeczkę nadspodziewanie wysoko i trudno będzie ją przeskoczyć. Może uda się „The Defenders”, gdzie pojawić się ma cała superbohaterska ekipa w komplecie.
4/6
„Iron Fist” dostępny jest na platformie NETFLIX
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/332748-iron-fist-boso-przez-korpo-swiat-recenzja