Tak dojrzałych, wyrafinowanych opowieści z nieodległej przyszłości jak „Czarne lustro’ w zalewie telewizyjnych produkcji ze świecą szukać. Serial ten jest antologią niepowiązanych ze sobą historii, gdzie każdy odcinek stanowi oddzielną całość, a twórca, Charlie Brooker, potwierdza inspirację „Strefą mroku”. Przyznam, że miałem też niezbyt ortodoksyjne skojarzenia z… „Dekalogiem” Kieślowskiego – tak ze względu na formułę antologii, jak i na treść. I Kieślowski, i twórca „Czarnego Lustra” wpędzają widza w konfuzję, nie szczędząc moralizowania i raczej stroniąc od konwencjonalnych happy endów. Dobrze określa serial znalezione w internecie określenie „techno-paranoia drama”.
U Brookera rozchodzi się o technologię, media społecznościowe, augmented reality – czyli to, co czai się już za rogiem albo już jest obecne. Przy czym koncentruje się on na efektach ubocznych technologii. Jeśli komuś podobały się takie filmy jak „Ona”, „Transcendencja”, czy „Person of Interest”, bez problemu odnajdzie się w tematyce „Czarnego lustra”. Można stwierdzić, że to kolejny przykład czarnowidztwa pięknoduchów, przecież „telewizja (czy internet) to jest biznes”, ale – niestety – Google „zgwałciło nam mózgi” (cytując Jacka Dukaja) i jesteśmy trochę innymi ludźmi niż byliśmy w epoce przedinternetowej.
Wraz z trzecim sezonem serial, dotychczas emitowany na brytyjskim Channel 4, przejął pod swoje skrzydła amerykański serwis VOD Netflix – nazwa ta stała się dziś niemal gwarantem wysokiej jakości. Nie poskąpiono budżetu – widoczna jest różnica jakościowa i serial od strony wizualnej wygląda naprawdę przyzwoicie. W obsadzie pojawiają się Bryce Dallas Howard czy Kelly Macdonald, a epizod („Nosedive”), wyreżyserował sam Joe Wright („Pokuta”), co jest niezłą rekomendacją. Epizod ten oparty jest na kapitalnym pomyśle – aż dziwne, że nikt wcześniej nie wpadł na koncept, by z zamiłowania do klikania „lubię to” stworzyć dystopię opartą na takiej „lajkokracji”. Twórcy nie poprzestają na banalnej konstatacji uzależnienia od „polubień”, ale pokazują społeczeństwo, gdzie stają się one miarą statusu społecznego. Mamy zatem historię dziewczyny, która z całych sił walczy, by podnieść się do średniej 4,5 (lajk lajkowi nierówny, obowiązuje skala pięciostopniowa), fałszywie się uśmiechając do każdego sprzedawcy… ale trafia do „niższej sfery”. Normalna i właściwie szlachetna chęć zdobycia akceptacji społecznej staje się jej karykaturą. Przerysowane, przesadzone? I o to chodzi.
Tak przejaskrawiony jest każdy epizod. Kolejny poświęcony jest „interaktywnej” rozrywce wirtualnej w „rozszerzonej rzeczywistości” (augmented reality). Ciarki przechodzą – na szczęście software dostosowujący się do umysłu gracza (w tym przypadku chodzi o grę-horror, która „odczytuje” z umysłu to, czego ten lęka się najbardziej) to jeszcze pieśń przyszłości. To jedyny odcinek, formalnie skręcający w stronę horroru, z rewelacyjnym stopniowaniem napięcia – zaczyna się od pająków, a kończy na… nie zdradzę tajemnicy, w każdym razie żadnego banalnego potwora nie zobaczymy, a twórca scenariusza trafił w dziesiątkę, definiując to, czego się lękamy najbardziej.
Każdy odcinek jest swoistą perełką, każdy różni się stylem, dynamiką, konwencją. Raz będzie to thriller o szantażu i braku prywatności, stawiający pytanie „co jesteś w stanie zrobić, by nie ujawniono twojej aktywności w sieci”(„Shut Up and Dance”). Innym razem „transhumanistyczna” opowieść o wycieczkach emerytów w umowny czas własnej młodości, z podkręconym sentymentem do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych („San Junipero”) – opowieść wydawać się może pochwałą sztucznych rajów, gdyby nie zakończenie, swoiste ujęcie „z zewnątrz matrixa”. Mamy też historię wojenną o kreowaniu wroga („Men Against Fire”) i katastroficzną historię o skutkach masowego hejtu („Hated in the Nation”). Często pod koniec zostaniemy uraczeni twistem fabularnym, którego nie powstydził się M. Night Shyamalan w okresie swojej świetności.
Warto sięgnąć też do poprzednich, jeszcze nie „netflixowych”, brytyjskich odcinków – mój faworyt to „Fifteen Million Merits”, rozpoczynający się jak love story w jakiejś korpo-dystopii, przechodzący w satyrę na przeróżne telewizyjne „Mam talent”, a kończący jako gorzka historia o „antysystemowości”. Albo epizod „The Waldo Moment” opowiadający historię „kreskówkowego” kandydata na burmistrza, który można oglądać jako antycypację politycznych harców Donalda Trumpa (epizod powstał parę lat temu). Trochę zbyt łatwo widzieć w tym kolejne zwycięstwo tryumfującej idiokracji, trudniej przyznać, że owa „ciemna masa” może nie jest tak do końca głupia i być może nie bez przyczyny kupuje „cartoonowych” polityków… marzy mi się serialowa historia o manipulowaniu tej drugiej, „światłej” strony. Pod tytułem „Jak wykreować potwora” na przykład.
Warto posłuchać tej Kasandry, czuć, że serial wymyślił fascynat technologii, który intuicyjnie „czuje” jej dehumanizujące aspekty. Ale tak naprawdę jego targetem nie są jacyś technofobiczni luddyści, wręcz przeciwnie – to pokolenie traktujące social media jak drugą skórę. I korzystające z Netflixa – w końcu dobrodziejstwo VOD też zmienia oblicze telewizji i powiększa wolność wyboru (a skąd gwarancja, że widz wybierze mądrze?). Ale nie powinniśmy dać się zwariować.
Charlie Brooker zaproponował nam odkrywcze SF bardzo bliskiego zasięgu. Na tle SF, która popadła w radosny eskapizm, czego ostatnie „Gwiezdne wojny” czy „Stranger Things” są świetnym przykładem – pewnie, że te tytuły to spełnione marzenia fanów, pamiętających uniesienia z dzieciństwa, ale nowych szlaków nie przecierają. Swoją drogą, „Czarne lustro” z racji tego, że trzyma rękę na pulsie technologicznych przemian, samo może stać się obiektem kultu i nostalgii, które za 20, 30 lat będziemy oglądać z rozrzewnieniem i śmiać się z nietrafionych przepowiedni twórców. Albo i nie.
5,5/6
Czarne lustro (Black Mirror). Sezon 3. Twórca: Charlie Brooker. Netflix.
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/316010-black-mirror-sezon-3-skutki-uboczne-fejsa-recenzja