Bohater wojenny Desmond T. Doss zmarł w marcu 2006 r. w wieku 87 lat. Dekadę później życie niezłomnego i stałego w wierze chrześcijanina sfilmował chrześcijanin moralnie upadły, lecz również niezłomny w swojej artystycznej drodze. Do kin wchodzi „Przełęcz ocalonych”.
Pisałem jakiś czas temu, iż wygląda na to, że Gibson ostatecznie wyszedł z osobistych problemów, które niemal kosztowały go karierę. Alkoholizm, rozwód, pijackie ekscesy z policją, z oskarżeniem o antysemityzm w tle, proces o przemoc domową wobec młodej kochanki — nie powaliło to wszystko człowieka, który nakręcił bez pomocy wielkiego studia religijny film przynoszący na świecie ponad 500 mln dol. dochodu. Czy pomogła mu wiara? Bez wątpienia bez niej nie pokonałby najmocniejszych demonów. Reżyser zapowiedział, że w niedalekiej przyszłości podejmie się realizacji kontynuacji „Pasji”. Scenariusz pisze Randall Wallace, autor „Brave heart”, który przyniósł Gibsonowi dwa Oscary, oraz reżyser chrześcijańskiego hitu „Niebo istnieje… naprawdę”.
(…)
„Przełęcz ocalonych” jest oparta na scenariuszu Roberta Schenkkana i, a jakże, Randalla Wallace’a. Film opowiada prawdziwą historię Desmonda T. Dossa — pierwszego w historii lekarza polowego, który mimo odmowy noszenia broni został odznaczony Medalem Honoru, czyli najważniejszym wyróżnieniem wojskowym w USA.
„Ktoś mi kiedyś wyjaśnił, że Medal Honoru otrzymują przeważnie ludzie, którzy podejmują w mgnieniu oka decyzję, która prowadzi ich do bohaterskiego czynu. W historii Desmonda ujęło mnie to, że na Okinawie on nie był bohaterem przez kilka sekund, lecz przez całą dobę, przez cały miesiąc”
-— mówił o nim Gibson. Amerykanin odmówił zabijania na froncie z powodów religijnych. Należał bowiem do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Mimo to został bohaterem, ratując na Okinawie 75 amerykańskich żołnierzy. Jego czyn jest nieprawdopodobny, bo japońscy snajperzy szczególnie skrupulatnie polowali właśnie na medyków. On zaś widząc przed sobą rannego japońskiego wroga, nie miał żadnych oporów, by pomóc także jemu. Sam został trzykrotnie ranny i stracił na wojnie płuco. Za służbę krajowi dostał od prezydenta Henry’ego Trumana nie tylko Medal Honoru, lecz również trzy Purpurowe Serca i Brązową Gwiazdę.
Doss do końca życia pozostał człowiekiem niezwykle skromnym. Jego historia od razu stała się perfekcyjnym materiałem na hollywoodzki film. On jednak usilnie odmawiał sprzedania praw do swojej biografii. Dopiero po wielu latach dał się przekonać bliskim osobom. Jako przykład niezłomności wiary dla młodych pokoleń. Doss zmarł w marcu 2006 r. w wieku 87 lat. Dekadę później życie niezłomnego i stałego w wierze chrześcijanina sfilmował chrześcijanin moralnie upadły, lecz również niezłomny w swojej artystycznej drodze. Gibson wyznał, że kiedy pierwszy raz przeczytał scenariusz, od razu opowieść uderzyła go swoją wieloznacznością.
„Jak człowiek wyrusza do najgorszego miejsca na ziemi bez broni? Ta historia była tym bardziej niesamowita, że przecież całkowicie prawdziwa”
-— podkreślał, dodając, że Doss nigdy nie definiował się jako „conscientious objector”, czyli nie powoływał się na klauzulę sumienia, która pozwoliłaby mu uniknąć wojska.
„To była etykietka nadana przez wojsko, ale on nie oponował wojnie, chciał wziąć w niej udział, wierzył, że może coś do niej wnieść i jednocześnie nikogo nie zabić. Desmond pragnął ratować ludzkie życie, nie zaś je odbierać”
-— twierdzi Gibson.
Czy chodzi tylko o postać Desmonda, czy może szersze spojrzenie na miejsce chrześcijan w przestrzeni publicznej? Choć reżyser nie stawia kropki nad i, jego film jest aluzyjną metaforą istoty wolności sumienia.
Już w „Apocalypto” Gibson łączył chrześcijańskie przesłanie z gatunkowym kinem akcji. Film był jednak nakręcony w języku Majów, co utrudniało dotarcie do najszerszej widowni. Tym razem twórca wybrał narrację bardzo przystępną i skierowaną do masowego odbiorcy. „Przełęcz ocalonych” to stuprocentowe hollywoodzkie kino wojenne, czerpiące z najlepszych rozwiązań tego gatunku. Można film Gibsona porównać z arcydziełem „Cienka czerwona linia” Terrence’a Malicka. Oba tytuły opowiadają o rozpadzie świata widzianego przez chrześcijanina próbującego choć w małym stopniu ten świat poskładać. O ile Malick nakręcił kontemplacyjny teologiczno-przyrodniczy traktat, o tyle Gibson prezentuje nam katechezę. Bardzo krwawą, dosłowną i pozbawioną subtelności Malicka. Nie jest to mój zarzut wobec filmu. Powszechna znieczulica na przemoc wyrobiona w widzu przez reaktywację horrorów gore powoduje, że ugładzone kino wojenne traci swoją moc. To samo pisałem przy okazji „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego, który podobnie jak reżyser „Przełęczy” nie odwraca kamery od krwi. Nie umniejsza to wartości obrazu Gibsona na tle przy wołanego subtelnego arcydzieła Malicka. Oba filmy mówią o tym samym. Zderzają z sobą piękno miłości ze śmiercią. Piękno stworzonego przez Boga świata z ludzkim genem destrukcji jego dzieła. Autor „Pasji” jest bardzo dosłowny w scenach batalistycznych. Krew, ludzkie wnętrzności, szczury i robactwo zjadające nocami zwłoki — wszystko to Gibson pokazuje bez retuszu. Nie jest to jednak pornografizacja przemocy, o którą był oskarżany po „Pasji” i „Apocalypto”.
Gibson w całej rozciągłości przedstawia wojenną pożogę, po to by w kontraście pokazać następnie miłosierdzie głównego bohatera. Doss (Andrew Garfield) uratował na Hacksaw Ridge na wyspie Okinawa kilkudziesięciu żołnierzy. Zrobił to bez karabinu przewieszonego przez ramię. Pokazał odwagę większą niż najwięksi twardziele w jego plutonie. Odwagę? Czy może głęboko przeszywającą każdy aspekt życia wiarę? Doss wyniósł swój pacyfizm wprost z Pisma Świętego, z którym nie rozstawał się, brocząc w krwi i szczątkach współtowarzyszy broni. Tak, broni. Doss nie kwestionował potrzeby obrony swojego kraju. Zgłosił się na ochotnika po ataku na Pearl Harbor, po to by go bronić. Nie zabijaniem wrogów, lecz ratowaniem życia swoim towarzyszom. Mimo brutalnych nacisków przełożonych nie odszedł z armii podczas szkolenia. Nie poddał się, gdy próbowano go złamać, zamykając w więzieniu (za odmowę skończenia szkolenia z bronią w ręku), przez co nie mógł się pojawić w kościele na własnym ślubie. Nie poddał się przed wizją kilkuletniego więzienia, od którego uchroniłaby go prosta rzecz: wyrzeczenie się przekonań religijnych.
„Przełęcz ocalonych” nie jest pacyfistyczną agitką. Nie przez przypadek Gibson szczególnie przybliża postać żołnierza kowboja (Sam Worthington), który początkowo dokuczał „tchórzowi” Dossowi, a potem z uznaniem chronił go na placu boju. Czym? Karabinem. Reżyser mówi wyraźnie: miłosierdzie i nadstawienie drugiego policzka jest najwyższym dobrem, jednak nie da się tego dobra osiągnąć bez prowadzenia wojny. Wojny sprawiedliwej, wojny obronnej. Doss stanął przecież w obronie matki bitej przez ojca alkoholika (Hugo Weaving). Wówczas ostatni raz miał w ręku broń, którą mierzył w swojego pogruchotanego przez przeżycia podczas I wojny światowej ojca. Ten sam ojciec od dzieciństwa wpajał mu miłość do Jezusa i istotę obrony własnych wartości. Nawet kosztem wolności.
Wojenny film Gibsona jest wzruszającą i piękną opowieścią o niezłomności ducha. Czystej miłości, jakiej względem bliźniego wymaga od nas Chrystus. To po prostu obraz o świadectwie wiary chrześcijanina. Jakże potrzebnej w czasach, kiedy chrześcijańskie symbole są rugowane z przestrzeni publicznej, poprawność polityczna zabrania zaś głośnego manifestowania swojej wiary. Gibson znów wkłada kij w mrowisko. Brakowało mi tego bożego szaleńca. W końcu powrócił. I to z wielką siłą.
5/6
„Przełęcz ocalonych”, reż: Mel Gibson, dystr: Monolith
Pełna wersja tekstu w tygodniku wSieci. „
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/313927-przelecz-ocalonych-mel-gibson-znow-ewangelizuje-recenzja