Miałby prawo zazdrościć literackiego nobla Bobowi Dylanowi. Bo już nim zaistniał jako pieśniarz, a także potem, zyskał uznanie dzięki tomikom poezji i prozy, jego piosenki zaś do dziś charakteryzuje literackie wy‑ rafinowanie. T atuty potwierdza najnowsza płyta „You want it darker”, na której 82‑letni trubadur melorecytuje pytania egzystencjalne i szepce o wygasaniu uczuć na finiszu życia.
O decyzji Akademii Szwedzkiej przyznającej Nagrodę Nobla Dylanowi Cohen powiedział, że „jest ona jak medal przybity do Mount Everestu za bycie najwyższym szczytem na świecie”. Komentarz to nieco dwuznaczny, warto pamiętać, że młodszy o siedem lat, ale już sławny Bob był dla Leonarda jednym ze wzorów kariery, gdy w połowie lat 60. Kanadyjczyk zjawił się w Nowym Jorku. Kiedy przybysz w niebieskim prochowcu też stał się modnym bardem z gitarą, obaj artyści spotykali się w kręgach bohemy i wzajemnie cenili swoją twórczość. Po latach Cohen wspominał, że kiedyś Dylan zapytał go, ile czasu zajęło mu napisanie piosenki „Hallelujah”. „Skłamałem, że dwa lata, choć tak naprawdę zajęło mi to pięć. Potem ja spytałem, jak długo pisał »I and I«, on na to, że piętnaście minut. Zazdroszczę mu, ale już dawno pogodziłem się z tym, że należę do wolniejszej szkoły” — wyznał Leonard.
Rzeczywiście był wolniejszy, mniej czujny politycznie, ale też oryginalny, zaskakujący mieszanką erotyki i mistycyzmu. Miał talent, wdzięk, sławił kobiety i je przyciągał. Romansował z Janis Joplin i Joni Mitchell. Marzył o zdobyciu Nico. Bezskutecznie, bo wolała młodszych, jednak to dzięki niej trafił do towarzystwa Andy’ego Warhola i Velvet Underground. Początek jego kariery wiąże się z gwiazdą muzyki folk Judy Collins, która w 1966 r., zauroczona ponoć zaśpiewaną jej przez telefon balladą „Suzanne”, umieściła ją na swej płycie. Zaraz potem zachęciła autora do debiutu u swego boku. Zauważony przez Johna Hammonda z Kolumbii, odkrywcę Dylana i całej plejady innych, w 1967 r. wydał artysta swój pierwszy album „Songs of Leonard Cohen” i stał się popularny. Oklaskiwano go zarówno w kawiarniach literackich, jak i na festiwalach w Monterey, Newport czy na wyspie Wight.
Z wysp najbliższa była mu jednak grecka Hydra, na której pisał i odpoczywał w towarzystwie bliskich mu kobiet. Nigdy się nie ożenił, choć mało brakowało do ślubu z aktorką Rebeccą de Mornay. Najdłuższe związki łączyły go z poznaną w 1960 r. na Hydrze norweską modelką Marianne Jensen (bohaterka legendarnej piosenki „So Long, Marianne” zmarła w lipcu 2016 — już jako Marianne Ihlen, zdążywszy przeczytać pożegnalny list od Leonarda) oraz ze spotkaną w 1968 r. Amerykanką Suzanne Elrod. To matka dwojga jego dzieci: Adama, piosenkarza i producenta najnowszej płyty ojca, oraz Lorci — partnerki życiowej wokalisty Rufusa Wainwrighta.
W Polsce Cohen, spopularyzowany przez Macieja Zembatego i Macieja Karpińskiego oraz Salon Niezależnych, w końcu lat 70. zyskał status ikony kontrkultury. Jego wiersz „Partisan” stał się jednym z hymnów opozycji. W 1981 r. „Solidarność” zaprosiła go na Festiwal Piosenki Prawdziwej, ale nie przyjechał. Dotarł dopiero w roku 1985, dając występy w Poznaniu, we Wrocławiu, w Zabrzu i Warszawie. Tamten marcowy koncert w przepełnionej Sali Kongresowej, z łamaniem kości przy wejściu, bo w obiegu pojawiły się lewe bilety i kontrola trwała w nieskończoność, na zawsze utkwił w mej pamięci. Usłyszeliśmy zarówno stare hity: „Famous Blue Raincoat” (czyli „Słynny niebieski prochowiec”), „Suzanne”, „Hallelujah”, „Sisters of Mercy”, jak i świeży wówczas szlagier „Dance Me to the End of Love”.
Ponownie Leonard przyjechał do nas dopiero w 2007 r. ze swą dawną chórzystką, przez jakiś czas także towarzyszką życia, Anjani Thomas, by w radiowym Studiu im. Agnieszki Osieckiej promować napisaną i wyprodukowaną przez siebie jej płytę „Blue Alert”. W 2008, 2010 i 2013 r. w Warszawie i innych miastach owacyjnie przyjmowaliśmy go na jego własnych dwugodzinnych koncertach z wybornym zespołem i nieodłącznymi żeńskimi chórkami. Był w popisowej dyspozycji. Bez oznak zmęczenia czy niepokoju, choć przecież cała światowa tura była faktycznie wymuszona katastrofą finansową. Podczas kilkuletniego medytowania Cohena w klasztorze zen w Kalifornii jego menedżerka i dawna partnerka Kelly Lynch wyczyściła konto bankowe artysty. Poszkodowany wygrał sprawę sądową, bez nadziei jednak na odzyskanie milionów dolarów. By przywrócić stan posiadania na funduszu emerytalnym, mimo siedemdziesiątki na karku ruszył w trasę po świecie. W ciągu pięciu lat dał koncerty dla milionów słuchaczy w 31 krajach. Z nawiązką odrobił straty, a przy okazji zyskał napęd twórczy pozwalający mu niemal co roku wydawać krążki.
Na najnowszym atrakcyjnością muzyki i tekstów dorównującym najlepszym nagraniom mistrza głównym bohaterem jest czas, który chłodzi żar uczuć i uświadamia ograniczenia ludzkiej kondycji. Nie brak wyznań w rodzaju „If I Didn’t Have Your Love” czy „Steer Your Way”, lecz dominuje eschatologia. W hipnotycznej tytułowej pieśni „You Want It Darker” pada wsparta brzmieniem synagogalnego chóru modlitewna deklaracja „Hineni, Hineni!” („Jestem gotów, Panie!”). Efekt jest mocny, bo wykonawca częściej niż zwykle melorecytuje lub wręcz szepce raczej, niż śpiewa.
Chciałoby się tego intrygującego repertuaru posłuchać na żywo w autorskim ujęciu. Na razie nic nie słychać o trasie koncertowej. Jednak na sierpniowym światowym spotkaniu fanów Cohena w Amsterdamie (podobnym do tego, jakie w 2010 r. odbyło się w Krakowie) współpracownik artysty Patrick Leonard zdradził, że Kanadyjczyk pracuje już nad kolejnym, podobno bardzo muzycznie urozmaiconym albumem. Czy miałoby to oznaczać jeszcze jedno tournée? Raczej wątpliwe, ale też nie czas jeszcze ogłaszać łabędziego śpiewu (czy szeptu) legendy.
Adam Ciesielski (wSieci)
Leonard Cohen, „You Want It Darker”, wyd. Sony
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/313841-leonard-cohen-wciaz-hipnotyczny-mistrz-recenzja