Dawno, dawno temu, na dziwnej planecie zwanej PRL, było sobie pismo „Relax”, którego lwią część stanowiły komiksy. W założeniu miało być miesięcznikiem, ale w ciągu pięciu lat (1976-1981) ukazało się tylko 31 numerów. Zostało we wdzięcznej pamięci dzisiejszych dorosłych - komiks jako taki był wówczas, w tych przedkomputerowych czasach, czymś niebywale atrakcyjnym. Sam co prawda nie załapałem się na „Relax”, ale niewiele później regularnie kolekcjonowałem „Kajtka i Koka” z białostockiego „Kuriera Podlaskiego”, doprowadzając rodziców do białej gorączki maratonami kioskowymi w poszukiwaniu kolejnego numeru.
Komiksem w tamtej epoce oficjalnie gardzono, jako czymś prostackim i kojarzącym się ze sztuką zgniłego Zachodu. Wszelkimi siłami ukulturalniano oporny naród Teatrem Telewizji czy – nie daj Boże – Olgą Lipińską, a jeśli komiks na salonach gościł, to najczęściej jako chłopiec do bicia. Dopiero za Gierka nastąpiło pewne otwarcie na Zachód i w Krajowej Agencji Wydawniczej, będącej przybudówką PZPR, zapadła decyzja o wydawaniu regularnego periodyku poświęconemu niemal wyłącznie komiksowi. Sporo o kulisach powstawania „Relaxu” przeczytamy w wydanej właśnie nakładem Egmontu jubileuszowej antologii, będącej swoistym hołdem dla dawno nieistniejącego pisma. W tym roku mija 40 lat od ukazania się pierwszego numeru, a nowy album uhonorowano numerem „1000” w serii „Klub Świata Komiksu” – zatem podwójna okazja do świętowania. Sam dyrektor wydawnictwa (Tomasz Kołodziejczak) napisał wstęp, z którego wynika, że lektura „Relaxów” była niemal przeżyciem pokoleniowym dla ówczesnych dzieciaków.
Antologia jest trochę „The best of”, trochę chce być jak najbardziej reprezentatywna i pokazać różnorodność stylów i gatunków. Dominowały komiksy przygodowe, sensacyjne, fantastyczne, ale też wojenne – co dziś może trochę dziwić. Dostajemy parę „longplayów”, pierwotnie podzielonych na odcinki, w tym „Tajemnicę kipu” (Dobrzyńska/Szyszko) opartą na autentycznej historii związanej z zamkiem w Niedzicy i Sebastianem Berzewiczym. Warto też zobaczyć, jak wyglądała kreska Grzegorza Rosińskiego przed Thorgalem, Bogusława Polcha przed Funkym Kovalem czy Janusza Christy przed Kajkiem i Kokoszem. Zwłaszcza Christa w „Dżdżownicach” jest zupełnie niepodobny do tego, jakiego znamy i skłonny do lekko makabrycznego humoru. Jest i Jerzy Wróblewski, najbardziej chyba „amerykański” nasz komiksiarz, u którego wszyscy panowie wyglądają jak James Stewart czy Humphrey Bogart. Jest Marcin Szyszko i ”postmodernistyczny”, igrający z materią komiksu Tadeusz Baranowski.
Nie było w „Relaksie” „zakręconych” klimatów rodem z Andreasa, ale nie było też klimatów „superbohaterskich”– jakby dziś oczywisty podział na ambitniejsze produkcje frankofońskie i te ze stajni Marvel/DC w ogóle nie istniał. Komiksy były i bardziej naiwne, umowne, ale też i na swój sposób inteligentniejsze, czasem (u Wróblewskiego zwłaszcza) trudno połapać się z intrygą – jakby zakładano, że odbiorca i tak się połapie. O to, że jeśli będzie zbyt ambitnie, to się nie sprzeda, zupełnie się nie martwiono. Cechowała też twórców olbrzymia ambicja, by doścignąć/prześcignąć Zachód. Czasem to się udawało, jak w przypadku Grzegorza Rosińskiego.
Swoją drogą, tamte czasy wydają się zdumiewająco, w porównaniu do dzisiejszej epoki, purytańskie – trudno uwierzyć, że ledwie widoczna naga para u Polcha wzbudzała obiekcje u cenzorów i emocje u odbiorców. Specyfiką była też mniej lub bardziej dyskretna propaganda – były to okołokomiksowe artykuły np. o powstaniu PPR, ale i też scenariusze. W „Dziewięciu z nieba” (Majewski/Rosiński) Polacy walczą z niemieckim okupantem ramię w ramię z bratnim narodem sowieckim. „Wolność mieszka w górach” opowiada o dzielnych hutnikach związkowych walczących o wolne Chile i polujących na ukrywającego się faszystę. Ale już anarchiści z „Frakcji Walki Zbrojnej” („Czarna róża”) bardziej kojarzą się z Frakcją Czerwonej Armii – komiks powstał w czasie, gdy lewicowi terroryści sieli postrach na Zachodzie. Zresztą, strona „solidarnościowa” też zarzucała komiksowi propagandę – tyle że proradziecką. Trochę słusznie zresztą, ale gdyby nie ta łyżka dziegciu, „Relax” pewnie w ogóle nie mógłby się ukazać.
Starsi, którzy nie zerwali więzi z dzieciństwem, chętnie sięgną po album – raczej nie powinni mieć obaw, że konfrontacja z legendą przyniesie rozczarowanie. Rysowało się wówczas inaczej – bez komputerowego wsparcia, rysunki nie są aż tak nienaturalnie sterylne, jak czasem w dzisiejszych komiksach. Komiksy prezentują się lepiej niż kiedyś – jakość wydania sprawia, że dopiero teraz wyglądają tak, jak powinny, jest to prawdziwa „remastered version”, żadnego szarego papieru i kolorów wylatujących poza kontury rysunku.
Warto przypomnieć sobie uniesienia z dzieciństwa bądź przekonać się, jak wyglądało pismo będące szkołą dla najlepszych polskich komiksiarzy, ale też swoistym elementarzem dla czytelników. Na okładce przyznaje się do fascynacji „Relaxem” wielu wydawców czy celebrytów, a także Marek Magierowski, rzecznik Prezydenta RP. Kiedyś wstyd było przyznawać się do czytania komiksów, dziś trochę wstyd nie wiedzieć, o co właściwie z tym „Relaxem” chodziło.
5/6
Relax. Antologia opowieści rysunkowych. Egmont, Warszawa 2016
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/312262-dawno-dawno-temu-na-dziwnej-planecie-zwanej-prl-bylo-sobie-pismo-relax