W ostatnim, piątym sezonie świetny dotychczas serial „American Horror Story” zaczął niebezpiecznie pikować w dół. W repertuarze środków straszących nie sięgano dotychczas po wampiry – tam sięgnięto, nie rezygnując jednak z duchów czy serial killerów. W rezultacie powstała trochę bezładna plątanina i w pewnym momencie można było się pogubić, kto tu jest duchem, kto wampirem, kto wampirem–duchem, a kto tylko żądnym krwi normalsem. Na szczęście w zakończeniu twórcy jakoś wybrnęli z labiryntu wątków. Poza tym od podkręconej na maksa estetyki glamour, w którą świetnie wpasowała się Lady Gaga, aż kapało z ekranu. Znowu nie oszczędzono nam też obowiązkowej dawki „kochających inaczej” – choć nie wiedziałem, czy Denis O’Hare w świetnej skądinąd roli transwestyty o imieniu Liz Taylor jednak nie robi sobie jaj.
„Hotel” już za nami. Ruszył sezon szósty, któremu towarzyszył mniejszy szum, zatem nie bardzo było wiadomo, czego się spodziewać i czy w ogóle warto wciąż pozostać przy serialu – tym bardziej, że bez Jessiki Lange, będącej jednym z najjaśniejszych punktów serialu, blask „American Horror Story” trochę przygasł. Nic bardziej błędnego, nowa odsłona chwyta za gardło od pierwszego odcinka i jeśli utrzyma poziom, będzie równie dobra (lepsza?) jak dotychczas najlepszy, drugi sezon.
Czym nie straszono dotychczas? Odpowiedź po emisji wydaje się wręcz oczywista – naturą, lasem, gdzie w ciemności czają się różne dzikie stwory, a i ludzie pozbawieni cywilizacji dziczeją. Las z zagubioną chatką to archetypiczny niemal temat dla twórców horrorów, kłania się ”Martwe zło”, „Dom w głębi lasu” i legion innych pozycji. W porównaniu do estetyki „Hotelu” sceneria „My Roanoke Nightmare” jest wręcz nieprzyzwoicie ascetyczna. Zdecydowano się na formę mockumentary – fikcję udającą film dokumentalny. Jednak zamiast trochę wyświechtanego już motywu „kamery z ręki” („Blair Witch Project”, „[Rec]”) mamy bardziej wyrafinowany „pseudodokument fabularyzowany” – gadające do kamery głowy opowiadają swoją historię, a ich opowieść przeplatana jest „rekonstrukcją zdarzeń”. Żeby było zabawniej – gadające głowy i „aktorzy” od rekonstrukcji są grani przez innych aktorów – „prawdziwa” Shelby Miller to Lily Rabe, ale „aktorka” w rekonstrukcji to Sarah Paulson. Trochę jak w starej kronice kryminalnej „997”. Ale, skoro ekranowa groza została w ten sposób wzięta w dodatkowy cudzysłów, to czy mamy się czegoś bać?
Wygląda na to, że mamy. Twórcy postawili nie na lalusiowate wampiry, a na świńskie ryje, robactwo i tajemnicze leśne obrzędy pogano–satano. Jest naprawdę paskudnie i czujemy oddech jakiejś pierwotnej, pogańskiej grozy. Po budzenie grozy wywoływaniem niesmaku twórcy „American Horror Story” dotychczas nie sięgali i trzeba mieć mocny żołądek, by przełknąć bez popitki niektóre sceny. Jeśli ktoś widział paskudny film „Kalwaria” (Calvaire) z 2004 roku, z grubsza może wiedzieć, jakich „świńskich” klimatów można się spodziewać. Na szczęście oprócz tego dość szybko pojawia się tytułowy wątek tzw. Zaginionej Kolonii – głośna w Ameryce, autentyczna historia zniknięcia osadników z Roanoke w końcówce XVI wieku i pozostałego po nich tajemniczego napisu „Croatoan”. Historia to znana jest pewnie każdemu miłośnikowi niewyjaśnionych zjawisk paranormalnych „z realu”.
Postaci tu generalnie mniej, początkowo zdaje się, że historia rozpisana będzie rozpisana tylko na dwie osoby, czyli małżeństwo Millerów. Na szczęście okazuje się, że będzie trochę osób towarzyszących. Angela Basset po rolach charyzmatycznych, wrednych kobiet w poprzednich odsłonach serialu gra tu dla odmiany zahukaną policjantkę po przejściach i póki co, wydaje się najciekawszą postacią. Kathy Bates tym razem występuje w roli tej złej… przynajmniej do momentu, aż pojawi się coś jeszcze gorszego.
Serial zyskał na dynamice. Odcinki są krótsze, sporo się dzieje, napięcie – póki co – utrzymuje regularną tendencję zwyżkową. „My Roanoke NIghtmare” to świeża rzecz, choć w kontekście wszechobecnych świńskich głów brzmi to dość dwuznacznie. Poprzednie sezony traktowały kolejno o niewierności, zdrowiu psychicznym (sanity), opresyjności, prześladowaniu, dyskryminacji i uzależnieniu – o czym będzie ten? Izolacji? Beznadziei? Zemście? Pewnym zgrzytem jest to, że twórcy wciąż walczą z rzeczywistą i urojoną nietolerancją i już w pierwszym odcinku poczuli się w obowiązku dowalić „redneckom” z Południa jako osobnikom tępym, nietolerancyjnym i rasistowskim, dzierżącymi w ręku pochodnie, krzycząc „bij Murzyna” na widok czarnoskórego przybysza. Na szczęście nie będą oni głównym zagrożeniem. Chociaż, kto wie…
Jeśli dwa bieguny dzisiejszego horroru wyznaczają z jednej strony „Piły” a z drugiej „Zmierzchy” (oba przypadki są niestrawne, choć z innych przyczyn) twórcy „American Horror Story” wiedzą, jak grać na naszych podświadomych lękach, nie przesadzać z elementami gore, ale też zarazem opowiadać długą, zniuansowaną historię z zaskakująco bogatymi, jak na horror, postaciami. Pozycja na pewno nie dla każdego, ale miłośnicy inteligentnej grozy będą w siódmym niebie.
5,5/6
American Horror Story. Sezon 6 – My Roanoke Nightmare. Serial emituje kanał FOX
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/310949-w-lesie-straszy-szosta-odslona-american-horror-story-recenzja