Seansu „Blair Witch Project” z 1999 roku nigdy nie zapomnę. Opowieść o grupie studentów zgładzonych w nawiedzonym lesie przez wiedźmę oglądałem w małym amerykańskim miasteczku, położonym tuż obok… gęstego lasu. Kosztujący zaledwie pół miliona dolarów horror Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza zarobił na świecie prawie 250 milionów dolarów. Skromny film nie tylko ożywił gatunek, ale stworzył całkiem nowe jego skrzydło.
Jego twórcy wpadli na genialnie prosty pomysł. Całą akcję widz śledził z perspektywy kamery VHS, na której mrożący krew w żyłach materiał nagrali studenci, szukający w lesie mitycznej wiedźmy. Film był tak sugestywny i nowatorski, że część widzów naprawdę uwierzyło, iż ogląda prawdziwy materiał znaleziony po zaginięciu studentów w miasteczku Burkittsville w Maryland.
Sukces „Blair Witch Project” pchnął Hollywood do prequelu w 2000 roku, który okazał się finansową i artystyczną klęską. Film Myricka i Sáncheza rozpoczął jednak modę na horrory „found footage”, które wciąż cieszą się sporym powodzeniem. Jednocześnie gatunek ten został przeżuty i przetrawiony przez popkulturę i czeka na powiew świeżości. Szkoda, że nie jest nim nowa wersja filmu, który zapoczątkował ten ciekawy gatunek horroru.
Tym razem grupa kilku studentów udaje się do nawiedzonego lasu nie tylko z ciekawości zderzenia się z mitem, ale w poszukiwaniu zaginionej 16 lat wcześniej siostry jednego z nich. Chodzi o kobiecą postać z oryginalnego filmu z 1999 roku. Nie pomagają im nowoczesne kamery, GPS-y i drony. Las pożera ich tak samo jak uzbrojonych w jedną kamerę z lat 90. poprzedników. Reżyser Adam Wingard jest wierny oryginalnemu filmowi w sposobie narracji. Strach czai się w mrokach lasu, a nie ujęciach upiorów, które w zasadzie nie pojawiają się na ekranie. Wizerunek przerażającej wiedźmy niczym dziecko Rosemary rodzi się wyłącznie w wyobraźni widzów.
A jednak wizja Wingarda nie przeraża. „Blair Witch” sprawdza się jako kino rozrywkowe. To sprawnie zmontowany z „amatorskich” nagrań film, na którego seansie można spędzić miło półtorej godziny. Nie o to jednak chodzi w horrorze. Choć Wingard dwoi się i troi, by zapewnić widzom kolejne atrakcje, nie może przezwyciężyć ogrania schematu, w jaki wszedł**. Od 1999 roku gatunek foud footage wyczerpał swój cały potencjał. Nawet ujęcia z kamer przyczepionych do głów bohaterów nie robią aż takiego wrażenia na widzach, którzy widzieli choćby „Hardcore Henry”.
Adam Wingard uwielbia igrać filmowymi gatunkami, czego dowiódł w świetnym „Gościu”. Tym razem idzie po wydeptanej leśnej ścieżce. Nie zbacza z niej nawet na moment, kręcąc się tym samym wokół własnej osi, niczym zagubieni w lesie bohaterowie jego filmu. Możliwe, że widzowie nieznający oryginalnego filmu dadzą się tej wizji porwać. Ja jednak wciąż pamiętam niepokojący świat Myricka i Sáncheza, który przerażał właśnie nowatorską formą jego kreacji. Oglądając nową wersję „Blair Witch” nie opuszczało mnie wrażenie, że już w tym miejscu byłem i wiedźmę widziałem. A przecież twórcy przekonują, że kto ją raz zobaczy, ten nigdy z lasu nie wyjdzie. Ja spokojnie, mając myśli dalekie od akcji filmu wróciłem na wygodny fotel. Ba, nie boję się nawet wejść do lasu. A w 1999 roku trzymałem się od niego z daleka.
2,5/6
„Blair Witch”, reż: Adam Wingard, dystr: Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/308765-blair-witch-ten-las-juz-nie-przeraza-recenzja