wSieci: Donald Trump zbiera poparcie celebrytów. Czy poprze go Brudny Harry?

"Gran Torino", reż: Clint Eastwood, wyd: Galapagos
"Gran Torino", reż: Clint Eastwood, wyd: Galapagos

Donald Trump — rasista, faszysta, ksenofob, przyjaciel Putina, Kim Dzong Una, wariat (niepotrzebne skreślić). Narodził się w Ameryce nowy upiór z szafy, przy którym „dyktatura” Kaczyńskiego jest niewinnym fochem w piaskownicy z grzecznymi kujonami w środku.

Ameryka jest krajem na tyle wolnych ludzi, że nawet ktoś taki jak Trump, ekscentryk i celebryta, którego sukces zszokował nie tylko lewicę, lecz i mainstream amerykańskiej prawicy, może znaleźć poparcie wśród znanych artystów. Szokujące? Na pewno w Europie, w której przyznanie się do sympatii prawicowych kończy opływającą w splendor i bogactwo egzystencję celebrytów. Mimo że Hollywood jest mekką dla liberałów i lewicy całego świata, to i tam zdarzają się czarne owce, które po prawackim coming oucie wciąż odnoszą sukcesy w show-biznesie. Trump dopiero zbiera poparcie uwielbianych przez miliony wyborców gwiazd kina, sportu czy muzyki. Związani od lat z konserwatywną czy libertariańską prawicą aktorzy, jak James Woods, Clint Eastwood czy Jon Voight, spoglądali w stronę Marka Rubio czy Teda Cruza. Teraz coraz wyraźniej przenoszą swoje poparcie dla oficjalnego kandydata republikanów na urząd prezydenta USA. Smaczku wszystkiemu dodaje to, że nawet popierająca skrajnego socjalistę Sandersa Susan Sarandon orzekła, iż woli Trumpa niż Clinton.

Liczba konserwatystów w Hollywood nigdy nie imponowała. Nawet przed rewolucją pokolenia ’68 szczerzy konserwatyści, którzy dawaliby postawą życiową świadectwo swoich poglądów, stanowili mniejszość w fabryce snów. Dziś Hollywood jest przesiąknięte lewicowo-liberalną ideologią, umiłowaniem najbardziej odjechanych lewicowych i „postępowych” nowinek. Angażujących się w politykę aktorów można łatwo złapać na braku spójności i powierzchownym spojrzeniu. W końcu ta sama Jane Fonda paradowała z komunistycznymi żołnierzami armii Wietkongu przy słynnym więzieniu dla amerykańskich żołnierzy „Hanoi Hilton”, by kilka lat później pojawiać się ze znaczkiem „Solidarności” w klapie po wprowadzeniu przez polskich komunistów stanu wojennego. Podobnie jest w przypadku gwiazd deklarujących się jako konserwatyści. Część z nich to libertarianie, którym bliżej do prawicy ze względów gospodarczych, ale obyczajowo są mocniej na lewo niż liberalne skrzydło PO. Kimś takim jest Clint Eastwood, Kurt Russel czy rockman Kid Rock. Z drugiej strony Chuck Norris opowiada się za najbardziej antyaborcyjnymi politykami z radykalnej prawej strony.

Odrzucany na prawicy

Lista konserwatywnych celebrytów od lat zasadniczo się nie zmienia. Ale sukces Donalda Trumpa, który jeszcze niedawno funk cjonował w amerykańskiej przestrzeni publicznej nie tylko jako ekscentryczny miliarder, lecz również gwiazda TV, spowodował pęknięcie wśród prawicowców w fabryce snów. Jeszcze w kwietniu pojawiały się w amerykańskiej prasie artykuły o konserwatystach z Hollywood, którzy będą próbować zatrzymać Donalda Trumpa, wspierając głośno Teda Cruza. Ostateczny cios miał paść oczywiście podczas prawyborów w Kalifornii. Nikt się nie spodziewał, że Trump spektakularnie zapewni sobie nominację przed kalifornijskim bojem, zbierając wystarczającą liczbę delegatów w innych stanach. W akcję zwalczania Trumpa zaangażowany był 76-letni producent i scenarzysta Lionel Chetwynd, w przeszłości związany z administracją Ronalda Reagana i George’a W. Busha. Współzałożyciel (wraz aktorem Garym Sinise’em) ekskluzywnego stowarzyszenia Friends of Abe (FOA) zrzeszającego ponad 2 tys. konserwatystów z Hollywood uważał, że tym razem Kalifornia może mieć znaczenie w walce o Biały Dom. „Ludzie mają dość poprawności politycznej i dlatego idą za Trumpem” — mówił w wywiadzie. Zanim jednak udało się oficjalnie przeciągnąć na stronę Cruza tak znane nazwiska prawicowców z Hollywood jak Eastwood, Tom Selleck, Kelsey Grammer, Gary Sinise czy David Mamet, „republikański Obama” wypadł za burtę. Co teraz zrobią członkowie FOA? Czy pójdą drogą Michaela Reagana, który napisał, że jego ojciec na pewno by na Trumpa nie zagłosował, i nawołuje amerykańską prawicę do bojkotu antyestablishmentowego kandydata? Wcześniej to samo, choć dyplomatycznie, zrobili Bushowie — jedyni żyjący prawicowi prezydenci USA.

Lewaczka zagłosuje na Trumpa?

Nazwisko Clinton od lat przyciąga takie gwiazdy jak George Clooney, Robert De Niro, Ben Affleck, Jennifer Lopez, Julianne Moore, Beyoncé, Barbra Streisand, Michael Douglas czy Morgan Freeman. Bardziej ideowo radykalni filmowcy, jak Spike Lee, mocno wspierali pozującego na antyestablishmentowego polityka skrajnego lewicowca Berniego Sandersa. W walce z Trumpem pod hasłem „wszystkie ręce na pokład” bez wątpienia poprą Hillary Clinton. A jednak nawet w tej grupie dochodzi do zaskakujących wolt. Zdobywczyni Oscara Susan Sarandon, znana z ostro lewicowych poglądów, przyznała publicznie, że Hillary Clinton jest bardziej niebezpieczna niż Donald Trump. W marcu wypaliła nawet, że jeżeli Bernie Sanders nie uzyska nominacji prezydenckiej, ona rozważy poparcie Trumpa. Nie wiadomo, na ile było to kampanijne zagranie sztabu Sandersa, a na ile była to szczera deklaracja. Niemniej takie wypowiedzi przełamują kordon, jaki przerażone amerykańskie elity wytworzyły wokół Trumpa.

Pora na pochwałę?

Wciąż nie wiadomo, jak zachowają się jesienią najbardziej podziwiani przez publikę konserwatyści z Hollywood. Choć legendarny, znany z kina Sergia Leone, Martina Scorsese, Olivera Stone’a czy Davida Cronenberga aktor James Woods poparł na początku roku Teda Cruza, jego popularne na Twitterze wpisy zdradzają zbliżenie do haseł wyborczych Donalda Trumpa. Woods pochwalił nawet rząd Beaty Szydło za sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów. Aktor napisał na Twitterze, że Polska, która jest od dekad ofiarą „paskudnych żartów”, pokazuje zdrowy rozsądek „ponad Obamą, Clinton i Merkel”. Czy antyimigranckie hasła Trumpa zbliżą do niego tak szanowaną w Hollywood postać?

Trump już dziś może liczyć na inną legendę Hollywood, zdobywcę Oscara Jona Voighta. Ojciec znanej z liberalnych poglądów Angeliny Jolie od lat ostro krytykuje Baracka Obamę i sprzeciwia się polityce Partii Demokratycznej. Obecnego prezydenta USA nazwał „fałszywym prorokiem”. „Proszę wszystkich Amerykanów, którzy doświadczyli upadku Ameryki pod rządami Obamy, by zagłosowali na Donalda Trumpa” — powiedział Voight. Mocnym i niespodziewanym wsparciem dla Trumpa był też głos Stevena Bauera. Nazywający się naprawdę Esteban Ernesto Echevarría Samson, pochodzący z Kuby aktor, zasłynął rolą w kultowym „Człowieku z blizną” Briana De Palmy, natomiast dziś gra obok m.in. Voighta w serialu „Ray Donovan”. Podobnie jak Andy Garcia przez przeżycia rodziny jest zdeklarowanym antykomunistą, ale nie poparł mających kubańskie korzenie Marka Rubio ani Teda Cruza. „Trump powoduje, że ludzie zaczynają wierzyć w zawrót Ameryki” — powiedział w jednej z telewizji. I dodał, że wierzy, iż Trump okaże się prawdziwym liderem otoczonym najlepszymi doradcami.

Trumpa kilka miesięcy temu poparł też szczycący się od lat nawróceniem na chrześcijaństwo Stephen Baldwin. W jego przekonaniu Trump to szczery chrześcijanin i lider, który zmieni oblicze Ameryki. Co ciekawe, w 2013 r. Baldwin został „zwolniony” z reality show „Celebrity Apprentice”, którego gospodarzem był właśnie Donald Trump. Stephen pochodzi z aktorskiej rodziny Baldwinów. Jego brat Alec jest czołowym piewcą lewicy w Hollywood i ostro Trumpa zwalcza. „Trump to pierwszy kandydat na prezydenta przesiąknięty samą nienawiścią” — powiedział Alec Baldwin, dodając, że prawicowy kandydat na prezydenta USA ma „DNA pełne nietolerancji”. Skoro ekscentryczny polityk potrafi podzielić celebrycką rodzinę, to może ma szanse na wbicie klina w Friends of Abe?

Trumpa otwarcie popierają też: charakterystyczny aktor wcielający się w czarne charaktery Robert Davi i kilku znanych za oceanem muzyków country. Na jego pokładzie znajduje się również wpływowa gwiazda Fox News Anne Coulter. Słynący z licznych skandali, ale szczerze oddany amerykańskiej fladze nawet w teledyskach z gwiazdami porno rockman Kid Rock w lutym powiedział, że jest za Trumpem, ponieważ „Hillary, Bernie, Rubio i Cruz zrobią ten sam syf”. Z mniej punkowo-antyestablishmentowych powodów Trumpa popiera muzyk Aaron Carter zwracający uwagę na deficyt budżetowy spowodowany działaniami Obamy, który może naprawić pełen sukcesów biznesmen. Były czempion bokserski i były skazaniec Mike Tyson w swoim stylu rzekł, że jest „czarnym sku…synem z najbiedniejszego miasta w USA i wie, że Trump szanuje jego i jego rodzinę”. To o tyle istotna deklaracja, że wiece Trumpa już przeradzają się w rasowe zamieszki z Latynosami i Afroamerykanami zarzucającymi mu rasizm.

Brudny Harry odstrzeli Hillary?

Warto zwrócić uwagę na słowa Tysona, gdyż w podobne tony uderza od lat wspierający prawicę Sylvester Stallone. Odtwórca roli Rocky’ego Balboy powiedział w „Washington Times”, że osobiście kocha Trumpa. Czy na tyle, aby go poprzeć w wyborach? Stallone od lat unika wskazywania konkretnego kandydata na prezydenta, lecz zwraca uwagę na to, że Trump to „wojownik” w typie postaci z powieści Dickensa. Przyjaciel Stallone’a, były gubernator Kalifornii, który na dobre wrócił do aktorstwa, czyli Arnold Schwarzenegger, uniknął wypowiedzi o Trumpie, wychodząc w trakcie wywiadu z australijską telewizją. Rzekomo chodziło o sprzeciw wobec zmiany tematu rozmowy (miała być o zdrowiu). Taka reakcja pozwoliła jednak byłemu prominentnemu politykowi Partii Republikańskiej zachować decyzję o poparciu Trumpa do jesieni. A może jako następcy Trumpa w telewizyjnym show „Celebrity Apprentice” nie wypadało mu zabierać głosu? Donald Trump zapewne oprze swoją kampanię wyborczą na pokazaniu Amerykanom, ile szkieletów w szafie ma Hillary Clinton, która rzeczywiście przez lata była tarczą ochronną „teflonowego” Billa. Jej dziwne uwikłania w finansowanie kampanii przez rosyjski bank i trwające kilkadziesiąt lat zatopienie w coraz mocniej odrzucany przez Amerykanów waszyngtoński establishment mogą wynieść do władzy szalenie kontrowersyjnego miliardera. Jako była gwiazda amerykańskiej telewizji wie on jednak dobrze, że w mediokracji liczy się każda znana twarz u boku. Taką twarzą jest wzbudzający respekt po każdej stronie ideologicznego sporu Clint Eastwood. 86-letni wybitny filmowiec może i nie pomógł cztery lata temu Mittowi Romneyowi mającemu naprzeciwko siebie wciąż „świeżego” Baracka Obamę, ale Hillary Clinton mógłby powiedzieć kultowe „Go ahead, make my day”.

Sztab Trumpa już wypuszcza przecieki o spotkaniu „Dona i Clinta” oraz o regularnych telefonach do siebie obu panów. Cóż, sztabowcy dobrze wiedzą, że najbardziej spektakularne wygibasy Clooneya i lewicowej śmietanki z Hollywood są niczym wobec jednego spojrzenia Brudnego Harry’ego.

Tekst pochodzi z tygodnika wSieci

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.