Ken Liu i jego ambitna fantasy. Sztuka polityki. RECENZJA

Ken Liu, Królowie Dary,wyd. SQN, Kraków 2016
Ken Liu, Królowie Dary,wyd. SQN, Kraków 2016

Ken Liu to jedno z bardziej gorących nazwisk w świecie pisarzy fantastycznych. Znamy i w Polsce jego opowiadania, zwłaszcza „Papierową menażerię”, której zawdzięczamy niekonwencjonalne spojrzenie na… origami. „Królowie Dary” to monumentalna powieść, której akcja toczy się na fikcyjnym archipelagu, po zjednoczeniu Siedmiu Królestw – trochę takie wyspiarskie Chiny odgrodzone od świata oceanem…

Co wyróżnia „Królów…” od dziesiątek innych sag fantasy? Choćby to, że bliżej powieści do „Chwały cesarstwa” Jeana d’Ormessona (nawet nieklasyfikowanej do fantastyki) niż do sag Terry’ego Brooksa czy Davida Eddingsa. Żadnej magii, smoków, obcych ras, jedynym elementem fantasy są tutaj bogowie, obserwujący z góry Kana niczym z Olimpu ludzkie „gry o tron” – czasem też bezczelnie manipulujący „przeznaczeniem” i wtrącający się w życie ludzi, ale niekoniecznie skutecznie… Rozchodzi się tu o wielką politykę, wzrosty i upadki cesarstwa, wielkie umysły toczą ze sobą walkę o realizację wielkich projektów. Ludzie z tzw. nizin społecznych interesują autora o tyle, o ile znajdą się na szczycie i sami staną się geniuszami strategii i władcami marionetek. Paweł Majka sugeruje pokrewieństwo fabuły powieści z realnym konfliktem – wojną Czu z Han (209-202 p.n.e.) – byłoby to zatem dla autora taka trawestacja historycznych wydarzeń jak konflikt Yorków z Lancasterami dla George’a A. A. Martina…

Jest tu sporo z SF – scenograficznie można zaliczyć powieść do silkpunku… tak, też nie wiedziałem, że jest taka konwencja. Wyobraźmy sobie lekko podkręcone technologicznie starożytne Chiny zamiast (jak w steampunku) wiktoriańskiej Anglii. Sterowce, bambukoptery, gigantyczne tunele podmorskie, ale i rachunek prawdopodobieństwa – na tyle istotny, bo „ujmuje los (przypadek) w żelazne reguły matematyczne”. Co prawda komputerów i maszyn różnicowych jeszcze nie wymyślono, liczy się wciąż na abakusach. Może w kolejnym tomie…

Dużo się dzieje, niemal każdy rozdział jest mógłby przez autora zostać rozdmuchany do gigantycznych rozmiarów– co kilka, kilkanaście stron mamy przełom, zamykany jest jakiś wątek i pojawia się kolejny, Liu szafuje życiem bohaterów niemal jak autor „Gry o Tron”, choć na szczęście nie mnoży ich w setki. Co najmniej kilka razy mamy w powieści „koniec historii”, gdy jakaś meta fabularna zdaje się osiągnięta.

Bohaterowie są aż nadto mityczno-archetypiczni (super-wojownik, super-wynalazca, super-reformator, super-dowódca etc), ale to polityka gra tu pierwsze skrzypce, zgodnie z powtarzanym wielokrotnie przekonaniem, że to ona jest najważniejszą ze sztuk. Polityka to kształtowanie siłą umysłu rzeczywistości społecznej, taki odpowiednik rzeźbiarstwa czy malarstwa w większej skali. Niekoniecznie polega ona na potędze czystej siły, jest starciem woli i umysłów, gigantyczną grą w cüpa, w której trzeba wygrywać absolutnie wszystkimi środkami – sprytem, podstępem, oszustwem. Czasem, owszem, znajdziemy tu echa bliższej nam etyki , rezygnację z zemsty lub nagrodzenie byłych wrogów – ale to wszystko też jest taktyką. Kłania się „Sztuka wojny” i „I–ching”. Nie „zło dobrem zwyciężaj” tylko „zło zwyciężaj czym się da”. Zresztą, jakie zło… Największy tyran okazuje się odgrywać pozytywną rolę, a największy „dobrodziej” wygrywa dzięki podstępom i złamaniu paktu. „Litość dla wrogów jest okrucieństwem wobec przyjaciół”.

Dla zachodniego czytelnika, który ceni cnoty rycerskie, powinności obywatelskie tudzież inną konstytucję włosy staną dęba niejednokrotnie… Wyrafinowane tortury stosuje się beznamiętnie – niekoniecznie na politycznym przeciwniku, jest to po prostu jedna z kar. Blef jest normą. Przykład? Kiedy bohatera szantażuje się zabiciem jego ojca, jeśli nie podda, macha on ręką – „proszę bardzo, zabijajcie”. Śmierć jednej osoby jest nieznacząca wobec konsekwencji wojennej przegranej. Honor może być egoizmem, jeśli przekłada się go nad życie poddanych. Ideały moralne? W powieści ten, kto ich się trzyma, polegając na szacownych „starych księgach”, jest ośmieszonym idiotą, nie rozumiejącym „sztuki wojny”…

Bardzo „wschodnie” jest też zatarcie granic pomiędzy rytuałem a szczerością, konwenansem a prawdą. Do tego stopnia, że postępowanie kilku bohaterów, którzy nie akceptują zanadto „teatralnej” rzeczywistości odbiera się jako ukłon dla zachodniego czytelnika. O ile wiem, to raczej to w kulturze zachodniej „outsiderzy” i „buntownicy” kulturowi są zazwyczaj postaciami szlachetnymi. Podobnie jak dyskretne akcenty feministyczne i uczynienie jednego z geniuszy taktyki i wojskowości kobietą. Konwenans konwenansem, ale „jeśli chcesz zostać zwycięzcą, zachowuj się jak zwycięzca”.

Świat Dary to nie Śródziemie, gdzie podział na zło i dobro jest oczywisty od początku. To nie wiedźmińska Rivia, gdzie czarno–biała wizja świata jest zakwestionowana, ale generalnie porządek istnieje, choć rzeczywistość jakoś nie chce się do niego dopasować – można się wkurzać, jak Sapkowski, „czemu Pan Bóg nie kopnie wreszcie tego diabła w dupę”. Nawet u Martina i jego „antyfantasy” tkwią gdzieś echa szlachetnych cnót rycerskich ze średniowiecza. W świecie „Królów Dary” rację mają zwycięzcy. Bywa to czasem pokrętne, czego przykładem postać księżniczki Kukomi, tragicznej niemal jak Batman z „Mrocznego rycerza” – by uratować naród, poświęca swoje dobre imię i dokonuje zdrady. W oczach swojego ludu straciła honor, ale… jest zwyciężczynią.

Zastanawiałem się, czy powieściowe zjednoczenie królestw dokonane przez cesarza–tyrana nie jest czasem aluzją do projektu takiej, dajmy na to, Unii Europejskiej – oto władca, bo dokonaniu podboju (oczywiście w dużym stopniu podstępem) zaprowadza ujednolicenie pisma i miar, co jest jednoznacznie potępione jako zbrodnia przeciw różnorodności. Para bohaterów niszczy „złą Unię”, ale sami mają pomysł na zbudowanie kolejnej – przy czym jeden z nich chce powrotu do stanu „przedunijnego” i ciągłych wojenek arystokratycznych, drugi chce wprowadzić „nowy porządek” oparty na zaufaniu wobec ludzi i generalnie większej wolności. Racja zdaje się należeć do „utopisty” nie „konserwatysty”… i znów, mam wrażenie, jest to ukłon dla zachodniego czytelnika.

Bardzo specyficzna, ambitna fantasy, której trzeba dać jej trochę czasu na rozkręcenie się i przestawić czytelnicze przyzwyczajenia na inne tory. Czyta się na poły z fascynacją, na poły z przerażeniem spowodowanym orientalną odmiennością kulturową, uwiarygodnioną pochodzeniem autora. Po lekturze poczułem pewną ulgę: „Panie Boże, dziękuję, że nie stworzyłeś mnie Chińczykiem, tylko Polakiem i Europejczykiem…” 5/6

Ken Liu, Królowie Dary (The Grace of Kings). Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu T. 1. Tłum. Agnieszka Brodzik. SQN, Kraków 2016.

Sławomir Grabowski

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.