Dlaczego zająłem się szkolnymi teatrami? Te, które poznałem, są szczerą, prawdziwą odtrutką na patologie teatru „dorosłego”

"Objęcia Morfeusza”,  przedstawienie Teatru Matysarek, od lewej Dominik Cierniak, Kacper Kaczmarek (Klauny), Patrycja Szczęśniak (Dziewczynka)
"Objęcia Morfeusza”, przedstawienie Teatru Matysarek, od lewej Dominik Cierniak, Kacper Kaczmarek (Klauny), Patrycja Szczęśniak (Dziewczynka)

Napisałem w tygodniku wSieci tekst o teatrze amatorskim, powstającym w szkołach . I od razu zapowiedziałem, że jest pierwszym z cyklu. Po prostu postanowiłem poznać i przybliżyć innym ten świat.

Na to żeby powiedzieć wszystko, nie wystarczyło miejsca na dwóch stronach w gazecie. Zwłaszcza końcówka mojego reportażu, przeciwstawiająca teatr młodzieżowy temu profesjonalnemu, który nieraz krytykuję, domaga się dodatkowych wyjaśnień.

Świat amatorskiego teatru młodzieżowego jest potężny, bogatym choć mało znany ogółowi. Nie mamy na co dzień świadomości w jak wielu miejscach, na ogół szkołach, czasem domach kultury, powstaje zespołów teatralnych. Mają dziesiątki festiwali, konkursów, prezentacji. Te imprezy są tak liczne, że często w tym samym regionie, trzeba dokonywać wyborów, w których uczestniczyć.

Każdy taki teatr to nie tylko grupa młodych ludzi, którzy ćwiczą po godzinach, uczą się tekstów żeby uczestniczyć w czymś ważnym. To także mistrzowie, często nauczyciele, którzy indukują ich tą pasją, a potem też przeznaczają swój czas aby nadawać temu kształt. Przypomnijmy sobie o tym narzekając na rzekomo nędzny stan naszej edukacji. Kiepska jest może organizacja, kształt szkolnych programów, ale polska szkoła stoi wspaniałymi nieraz ludźmi.

Dodatkowa uwaga na boku – gdyby liceum było czteroletnie, na rozwijanie takich pasji, na budowanie takich zespołów, byłoby więcej czasu. Uwaga o świetnych amatorskich teatrach dotyczy, i to może najbardziej optymistyczne, małych ośrodków. Jak to się dzieje, że  w 18-tysięcznym Złotowie na północnym skraju Wielkopolski, miasteczku do którego jechałem z Warszawy 7 godzin, istnieje teatr Matysarek, który gra już od  30 lat pod kierunkiem tego samego polonisty Andrzeja Motaka?

To prawda miasto wzięło go  od pewnego momentu w jakiejś mierze na garnuszek, jest sala domu kultury ze sceną. Jakąś rolę odgrywa też specyfika tego regionu, gdzie teatr amatorski był zawsze naturalną formą wypowiedzi. Kiedy towarzyszyłem Matysarkowi podczas występu w sąsiedniej Krajence, młodzi aktorzy opowiadali mi, że niektórzy zaczynali grać już w podstawówkach, w całkiem małych miejscowościach, gdzie uważa się tę formę edukacji za coś naturalnego.

Ale w ostateczności nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie pasja konkretnych ludzi. Profesora Motaka i tej grupki zapaleńców, która zawsze się znajduje w kolejnych rocznikach. Kiedy oglądałem kolejne przedstawienia Matysarka (a ostatnich 10 wisi po prostu na stronie internetowej LO Marii Curie –Skłodowskiej w Złotowie), widziałem, że twarze się zmieniają, ale poziom nie waha się zasadniczo.

Ci obecni wystawiają teraz „Objęcia Morfeusza”, poetycką bajkę w stylu Cyrku Soleil. Dziewczynka w śpiączce wędruje przez krainę snu prowadzona przez dwóch klaunów. Spotyka dziwne postaci, towarzyszy temu raz niepokojąca, raz melancholijna muzyka.

„Objęcia Morfeusza”: od lewej Dawid Zozula (Śmierć), Dominik Cierniak i Kacper Kaczmarek (Klauny)

Pewna ciągłość, wręcz powtarzalność teatralnego rytuału stanowi o dodatkowym uroku tego teatru. Kolejne grupy młodych aktorów zapraszają na koniec swojego reżysera na scenę skandując jego szkolną ksywkę: „Mociu”. Robią tak co rok, i nie są to ci sami ludzie.

To samo można powiedzieć o Inowrocławskim Teatrze Otwartym pani profesor Elżbiety Piniewskiej w Inowrocławiu. Istnieje od początku lat 90. I tam miasto ma zasługę, oddając świetnej polonistce (która dochowała się też wielu olimpijczyków) do dyspozycji scenę miejscowego teatru (gdzie nie ma zresztą stałego zespołu), ba pozwalając jej organizować każdego marca festiwal Arlekinada, gdzie nagle do Inowrocławia zjeżdżają teatry a całego kraju (aplikuje ponad 20, wybieranych jest 8). Ale w ostateczności decyduje zapał konkretnych ludzi. I okazuje się, że znajdują się talenty.

Stykam się czasem z reakcjami znajomych pełnymi zżymania się: przecież to nie dorówna poziomowi normalnego teatru. Nie twierdzę tak wcale. Naturalnie twórcy takich przedstawień mają świadomość ograniczeń swoich aktorów, to zresztą wpływa na repertuar i kształt przedstawień. Profesor Motak nie przekracza z reguły 30 minut. Świetna, trochę publicystyczna, a przecież zupełnie nienachalna „Życiologia, perfekcyjnie” Piniewskiej trwała ledwie 29 minut.

Nie stawia się przed młodymi ludźmi zbyt skomplikowanych zadań odgrywania tajników psychologii, nadmiernego obnażania się. Byłoby to i nierealne i – jak mi tłumaczył aktor Tomasz Sztonyk pracujący z młodzieżą teatralną we Wrocławiu – nawet zdradliwe dla ich psychiki. Przeważa można by rzec, granie „na zewnątrz”, czasem swoista zabawa.

Ale to daje wyniki. Jak patrzę na młodych ludzi ze Złotowa odgrywających „Objęcia Morfeusza”, to widzę, że jakichś podstaw ktoś ich nauczył. Kto? W to trudno uwierzyć, ale ich nauczyciel polskiego. Pamiętają o tym, żeby grać nawet w momentach, kiedy nie wypowiadają swoich kwestii. Żeby reagować na siebie nawzajem. Umieją powtórzyć gesty i mimikę – oglądałem ich dwa króciutkie przedstawienia jedno po drugim kiedy grali to samo.

Profesor Piniewska wysyła swoich uczniów czasem na warsztaty teatralne do Bydgoszczy czy Torunia. Ale obserwując ją razem z młodzieżą na próbie, widowiska poetyckiego operującego absurdalnymi tekstami od XVII-wiecznych po współczesne, miałem wrażenie, że i w tym przypadku podstawy scenicznych zachowań dostali od niej.

A zarazem grają też czymś nieuchwytnym. Klimatem. Teatr to były przecież kiedyś misteria. U pana Motaka w Złotowie klauni: świetni Dominik Cierniak i Kacper Kaczmarek są mistrzami ceremonii, można by rzec nadają ton. Ale liczą się także dziewczęta, które pojawiają się na scenie żeby zagrać na instrumentach i zaśpiewać. Ten klimat udziela się publiczności, nawet jeśli nie nadąża do końca za poetyckim pomysłem. Nawet jeśli nie wie do końca, co jej tak naprawdę „chcą powiedzieć”.

Krojenie spektakli na miarę możliwości aktorów to ważna cecha tego teatru. Równie ważne jest pamiętanie o publiczności – przy mnie matysarkowcy grali dla uczniów technikum, a potem gimnazjum.

I to nie o to chodzi, jak mi się często zarzuca, że wszystko ma być realistyczne, łopatologicznie wytłumaczone. To nonsens oczekiwać tego zawsze od sztuki. Sztuka to także nastrój, wzruszenia, skojarzenia, metafora, nawias, greps. To wszystko znajduję w Matysarku czy w przedstawieniach Teatru Otwartego z Inowrocławia. Ale twórcy tego teatru nie mogą od publiczności, od emocji zwykłego widza abstrahować. Nie mogą nad nim bezwzględnie dominować, ani o nim zapominać. Dlatego te przedstawienia są lekcją dobrego smaku.

Czy zawsze to się udaje? Pewnie nie. Polemizowałem z  profesorem Motakiem w sprawie jego przedstawienia „Młot na czarownice” z 2011 roku, ale nie dlatego że porwał się na temat niewygodny z punktu widzenia konserwatysty: procesów o czary.

Miałem jednak wrażenie, że widowisko było nazbyt drastyczne jak na wrażliwość młodych aktorów (choć pewnie oni mieli wrażenie, że obcują z czymś niecenzuralnym, z tematem tabu, więc byli zachwyceni). A przede wszystkim podejrzewałem (także na podstawie reakcji publiczności), że doszło do qui pro quo. Zagranie fragmentów podręcznika inkwizycji bez kontekstu, tak jakby jego twórcy mieli oni rację, jakby opisywali realną rzeczywistość, jest mylący. Czyni z tej opowieści tani horror. A publika odbiera drastyczne szczegóły z mordowaniem dzieci i kuszeniem przez diabła jako zabawę.

Tyle że Matysarek, który próbował iluś stylów, tematów, środków wyrazu, popełniał takie kiksy rzadko (żeby było jasne, ten spektakl też był zrobiony na technicznie przyzwoitym poziomie). „Dorosłe” teatry, niektóre, bywają za to jednym wielkim kiksem.

I trzecia przewaga teatrów ze Zlotowa i Inowrocławia polega na tym, że oni pracują na oryginalnym tworzywie, na ogół napisanym lub ułożonym przez reżysera do spółki z młodzieżą. Znęcanie się nad klasycznymi tekstami raczej się tam nie zdarza. Nieraz namawiałem rzekomych eksperymentatorów żeby zamiast kaleczyć cudze teksty, pisali własne. Tu tak się na ogół dzieje. Czymś trochę innym są montaże tekstów poetyckich, lubiane zwłaszcza przez profesor Piniewską, ale mnie chodzi o dowolne przeróbki i reinterpretacje całych dramatów. Pan Motak wręcz deklaruje, że ich nie rusza.

Siła skłonności do teatru klasycznego, opartego na prostym „dzianiu się”, musi być wszakże skądinąd duża, skoro aktorzy Matysarka wystąpili ostatnio dodatkowo w „Mężu i żonie” Aleksandra Fredry. Tego przedstawienia już nie przygotował polonista, a … nauczyciel WF ze złotowskiego liceum Wojciech Jarka, który sam gra jedną z ról.

Wyszło zabawnie. Było parę gagów „od siebie”, akurat potrzebnych, bo mnie ta komedia akurat bardziej szeleści dziś papierem niż „Zemsta” czy „Damy i Huzary”. Ale to w sumie dobry stary teatr sytuacyjny. I znowu świetna lekcja teatralnej wrażliwości, wspólnej zabawy. O to w tym chodzi.

Nie jest tak, że robienie sztuk z młodzieżą nie może się zakończyć porażką. Może. W Internecie wisi scenka z przedstawienia „Ferdydurke” Gombrowicza wystawionego przez młodych aktorów z Lublina (miłosiernie spuszczę zasłonę milczenia na nazwę teatru i liceum, bo obie nazwy są zacne). Scena lekcji u profesora Bladaczki zmienia się w ciąg prymitywnych szkolnych gagów, młodzieżowa publika ryczy, grający dostrajają się do niej coraz bardziej. Można i tak. Gombrowicz by tego nie wymyślił.

Ja jednak trafiłem na świat inny. A co więcej na świat piekielnie różnorodny. W ostatnim tygodniu odwiedziłem poznańskie Liceum Salezjanów, gdzie z kolei polonistka Anna Kukorowska robi sztukę mocno odmienną niż profesor Piniewska i inną niż Andrzej Motak. Ona stawia na teatr grany „po bożemu”, złożony z klasycznych sztuk, Fredry. Moliera, Zapolskiej, Wyspiańskiego, chociaż także i z Mrożka czy Gombrowicza. To teatr oparty na słowie. Ostatnio wygrali poznański festiwal Coolturalne Szkoły bardzo zabawnym przedstawieniem mrożkowego „Szczęśliwego wydarzenia”.

Wychodzi to świetnie, czego znów nie byłoby bez grupy wrażliwych, kochających teatr młodych ludzi. Obdarzonych dużą dozą zdrowego rozsądku, którego często brakuje zmanierowanym twórcom. A grają skądinąd w trudniejszych niż tamte dwa teatry warunkach, bo publiczność gromadzi się … w zwykłej szkolnej klasie. To skądinąd wyzwanie do dyrekcji salezjańskiego liceum.

Opiszę Licealną Grupę Teatralną z Poznania w oddzielnym tekście we „wSieci”. Na razie wystawiam raz jeszcze pomniczek bardziej „progresywnym” teatrom z Inowrocławia i Zlotowa. Pozdrawiam ich twórców i wspaniałych aktorów.

A państwo, ministerstwo kultury zachęcam do większej aktywności w ich wspieraniu. Sam będą szukał odpowiednich dróg do tego. Znakomici teatralni pedagodzy zasługują na najwyższe nagrody. Na przykład państwowe odznaczenia.

W przedstawieniach Matysarka liczy się każda postać, każda rola

Elżbieta Piniewska ze swoimi uczniami na próbie Inowrocławskiego Teatru Otwartego

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.