"Nienawistna ósemka”. Gargantuiczny sadyzm i nihilizm. Tarantino cytuje sam siebie i robi najgorszy film w karierze. RECENZJA

"Nienawistna ósemka", reż: Quentin Tarantino, materiały prasowe
"Nienawistna ósemka", reż: Quentin Tarantino, materiały prasowe

Quentin Tarantino zapowiedział, że zamierza nakręcić tylko 10 filmów, bowiem reżyserzy z wiekiem stają się coraz gorsi. Ósmy film w karierze wybitnego samouka dowodzi, że może mieć on rację. „Nienawistna ósemka” to pierwszy film Tarantino, w którym zdobywca dwóch Oscarów cytuje samego siebie i daje do ręki potężne działo swoim wrogom, zarzucającym mu sadyzm i bezsensowane epatowanie przemocą.

Od zawsze broniłem Tarantino przed takimi zarzutami. Ba, w zasadzie wychowałem się na jego kinie i je pokochałem od pierwszego wejrzenia. Jasne, że każdy jego film ( poza „Jackie Brown”) to erupcja krwi i flaków. A jednak zawsze tarantinowski balet śmierci można było jakoś usprawiedliwić. Trudno przecież nie czuć satysfakcji oglądając skalpowanych przez Żydów nazistów. Nie tylko komiksowy cudzysłów pozwalał kibicować oderwanej od dziecka matki z samurajskim mieczem, która masakrowała armię płatnych morderców. Prześladowany Murzyn robiący jesień średniowiecza rasistom z południa USA to zaś kwintesencja vendetty, którą urzeczywistniły również urocze panie ganiające Dodgem Chalangerem z 1970 roku po amerykańskich drogach psychopatycznego kaskadera-mordercę. „Nienawistna ósemka” to zupełnie inna parafia. Obawiam się, że nieznośna dla wielu oddanych wyznawców sekty Tarantino.

Zamysł filmu jest intrygujący. Oto w skąpanej w śnieżnej burzy chatce, gdzieś górach Wyoming, spotyka się kilku psychopatycznych kowbojów. Nic nie wiedzą oni nic o swojej przeszłości. Nie ufają sobie i nie spuszczają palca ze spustu. Wiadomo tyle, że każdy z nich to wredny sukinsyn, spokojnie mogący nosić portfel Julesa z „Pulp Fiction”. Tarantino podkreśla w wywiadach, że chciał sprawdzić co może wyniknąć z zamknięcia ze sobą w jednym pomieszczeniu samych łajdaków, którzy nie ufają sobie na tyle mocno, że w mgnieniu oka są w stanie się pozabija. Czy jednak nie wyeksploatował tego tematu w swoim przełomowym debiucie?

Każdy film Tarantino, który 22 lata temu szturmem przemeblował kino nie posiadając nawet skończonej szkoły średniej, ma punkty styczne. Tarantinowski styl rozpoznają na kilometr średnio zaawansowani kinomani. Nie przez przypadek Q doczekał się tak wielu naśladowców. Tarantino to też mistrz cytowania klasyków kina. Ten filmowy erudyta, mający w małym palcu światową kinematografię, nie kryje, że kradnie coś z każdego obejrzanego filmu. Niemniej jednak nigdy dotąd nie cytował on siebie samego. „Nienawistna ósemka” to nowa wersja jego debiutu „Wściekłe psy”, z tą różnicą, że zdrajca nie jest tutaj uczciwym policjantem, a degeneratem nie różniącym się od reszty kowbojów.

Nie zamierzam streszczać akcji, bo łatwo tutaj o spoiler. W końcu Tarantino nakręcił westernową wersję Agathy Christy, skąpaną w klimacie gore. Tarantino nie robi wariacji z Sergio Leone w tle, co było istotną „Kill Bill vol. 2” i Oscarowego „Django”. Nie jest to też nowa wersja kina Sama Peckinpaha, który nawet w najkrwawszych wizjach nie uciekał od poetyki, metafizyki śmierci i empatii dla swoich bohaterów. Tarantino natomiast tak bardzo napuszył się swoim talentem, że najzwyczajniej w świecie się…przedawkował. O ile w poprzednich dziełach tarantinizmy były ekskluzywnie dawkowane, tutaj mamy ich nadmiar. Każda scena jest przepojona bon motami, których częstotliwość może pokazywać wyrachowanie Tarantino. Powiedzonkami świetnego jak zwykle Samuela L. Jacksona w roli murzyńskiego majora z jankeskiej armii można by obdzielić kilka filmów. A przecież równie smakowity jest łowca głów Kurt Russel jako John „Szubienica” Ruth czy pasujący do farmy Leo z „Django” rasistowski generał konfederacji o twarzy Bruce’a Derna.

Tarantino zupełnie bezczelnie wypełnia 190 minut filmu (sic!) ekscentrycznie dłuuuuuugimi rozmowami bohaterów. Konwersacja w dyliżansie trwa 40 minut, nie wyglądając nawet jak parodia klasycznych westernów. To tylko popis scenopisarskich umiejętności zdobywcy dwóch Oscarów za scenariusz. Popis irytująco przeszarżowany. Niemniej jednak znów udaje się Q wydobyć z lamusa zapomniane gwiazdy jak nominowana za rolę do Oscara Jennifer Jason Leigh. Nazywana w latach 90-tych Seanem Pennem w spódnicy może dzięki Tarantino powrócić na szczyt niczym reaktywowani przez niego John Travolta czy Robert Foster. Po raz pierwszy od kilku dekad muzykę do westernu napisał maestro Ennio Morricone, którego utwory samplował w poprzednich filmach Tarantino. Trudno uwierzyć, że ten kawał kapitalnej muzyki nie przyniesie Włochowi dawno zasłużonego Oscara. Przepiękne zdjęcia na 70mm taśmie (znana z lat 70-tych XX wieku Panavision) zrobił Robert Richardson, wpisując się w klimat choćby z „The Great Silnece” Carbucciego. Jednym słowem- jest za co pochwalić film Tarantino. A jednak…

Mimo tego, że moim ulubionym filmem Q jest „Kill Bill” z tryskającą z każdej strony ekranu krwią i latającymi członkami ciał, to te same rozwiązania w „Nienawistnej ósemce” przerażają. „Kill Bill” był filmem komiksowym, eklektycznym hołdem złożonym kinu kung-fu, westernom i kinu akcji. Z wyraźnie pozytywną postacią i ofiarami, którymi mogliśmy współczuć. Tutaj zaś bohaterowie wypluwają z siebie (dosłownie) flaki, mają głowy oblepione kawałkami eksplodującego mózgu towarzyszy, wieszają kobiety i zmuszają do seksu oralnego mężczyzn zupełnie bez żadnego uzasadnienia. To sadyzm w czystej postaci, który nie ma nawet szokować widza, przyzwyczajonego do przemocy Q. Ten nie umocowany w głębszym przesłaniu sadyzm wyraźnie upaja samego twórcę. A to już zaczyna być niebezpieczne.

Część amerykańskich krytyków zarzuca Q, że się ZNÓW powtarza. Ja uważam, że popełnia poważniejszy błąd. On eksploatuje najbardziej niepokojące elementy swojego kina. Amoralność, nihilizm, opakowywanie sadystycznej brutalności w komediowe szaty- tutaj ma to gargantuiczne rozmiary. W kontekście uniwersalnych opowieści o vendetcie wszystko ma to uzasadnienie. Nie może jednak być celem samym w sobie. Dziwi też niespotykana u niego wtórność. Tim Roth gra na nucie Christophera Waltza i broczy w krwi jak Pomarańczowy we „Wściekłych psach”. Michael Madsen znów jest zimnym psycholem jak Blondas w tym samym filmie, a Zoe Bell tryska infantylizmem z „Death Proof”. Nie mówię już o społecznym podtekście, wyeksploatowanym błyskotliwie w „Django”, który wygląda jak politpoprawne oddawanie pokłonu Spike’owi Lee.

„Nienawistna ósemka” jest hołdem Tarantino złożonym samemu sobie. Świetne zagrany, piękne sfotografowany z walącą w łeb z siłą kościstej pięści Eastwooda ścieżką dźwiękową przypomina doskonale zrealizowane, ale zbyt nihilistyczne i depresyjne ostatnie dzieła Woody Allena. Niestety jest to kino tak bardzo pozbawione jakichkolwiek wartości etycznych i moralnych ( a przecież film przewrotnie otwiera długie ujęcie kamiennego krzyża), że każe stawiać pytania o formę Tarantino. Nie tylko moralną, ale też psychiczną. Naprawdę nie sądziłem, że napiszę kiedykolwiek te słowa.

3/6 

„Nienawistna ósemka”, reż: Quentin Tarantino, dystr: Forum Film Poland

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.