J.J Abrams zrobił film, który śmiało można nazwać jednym z najlepszych w całej serii. Zabawny, wzruszający, obrosły w legendę Jedi i pozbawiony infantylizmu poprzednich części sagi Lucasa. Jednocześnie ten skądinąd znakomity film tak mocno bazuje na sprawdzonych rozwiązaniach oryginału, że nie wnosi sagi na nowy poziom.
Nie jest to typowa recenzja. Nie dlatego, że jestem zobowiązany wobec Disneya nie zdradzać szczegółów najgorętszej premiery ostatnich lat, której szczegóły tak spektakularnie udało się w dobie dyktatury mediów społecznościowych utrzymać. Nie jestem. Nie zdradzę fabuły, bowiem zepsułbym frajdę fanom najsłynniejszej mitologicznej sagi w historii kina. A karty w tym dziele są co kilkanaście minut odkrywane z niemal Hitchcockowską precyzją. Obnażenie ich byłoby draństwem większym niż cios zadany mistrzowi Windu przez Anakina.
W powszechnej opinii najlepszym epizodem sześcioczęściowej sagi Georga Lucasa ( 1977-2005) jest „Imperium kontratakuje” z 1980 roku. Mroczny, pesymistyczny, wykorzystany nawet w antykomunistycznej propagandzie prezydenta Ronalda Reagana film został napisany m.in przez Lawrence’a Kasdana. Nie przez przypadek Disney, który odkupił za kilka miliardów (sic!) dolarów prawa do sagi, zaangażował tego filmowca przy scenariuszu do „Przebudzenia mocy”. Kasdan doskonale dopełnił wrażliwość złotego dziecka kina s-fi J.J Abramsa, zastępującego Lucasa na fotelu reżysera. A ten namaszczony przez Spielberga na swojego następcę filmowiec oddał hołd Lucasowi, jednocześnie robiąc film fanowski. Połączenie wrażliwości błyskotliwego miłośnika „Star Wars” z twórcami oryginalnych filmów dało kapitalny efekt.
Kilka dekad po pokonaniu przez Rebelię sił Imperium symbolizowanych przez Dartha Vadera, Ciemna Strona Mocy odradza się pod nazwą Pierwszy Porządek. Prowadzona przez złowrogiego Snoke’a ( znany z roli Golluma Andy Serkis) z zapatrzonym w legendę Vadera Kylo Rena ( Adam Driver) u boku, organizacja staje się powoli większa i potężniejsza niż reżim Lorda Sidiousa. Naprzeciw niej staje rebelia prowadzona przez ( już nie księżniczkę) generał Leię ( Carrie Fisher) i unoszącego się nad wszystkim, ukrywającego się Luke’a Skylwalkera ( Mark Hammil). Leia wysyła z misją swojego najlepszego pilota Poe Damerona ( Oscar Isaac), który łączy siły ze zbuntowanym szturmowcem Finem ( John Boyega). Do ekipy dołącza zajmująca się zbieraniem złomu Rey ( świetna, zjawiskowa rola Daisi Ridley). Wraz przesłodkim droidem BB-8 ( R2D2 masz godną siebie konkurencje!) stawiają czoła kolejnemu wcieleniu Ciemniej Strony Mocy.
„Chewie jesteśmy w domu”- mówi powracający w wielkim stylu Han Solo ( Harrison Ford). Zdanie to doskonale podsumowuje dzieło Abramsa. Ten film to jeden wielki hołd oddany „Nowej nadziei” (1977). Abrams nie ukrywa, że wsadza VII część sagi w schemat wypracowany przez Lucasa. Odrodzone imperium znów przypomina nazistów z filmów Riefenstahl. Zresztą Abrams mówił, że pisząc „Przebudzenie mocy” zastanawiał się, co by się stało, gdyby naziści po przegranej wojnie odbudowali gdzieś w Ameryce Południowej III Rzeszę. Nie można zapominać, że VII część jest początkiem nowej trylogii, co powoduje, że kilka istotnych wątków zostało dopiero zasygnalizowanych. Zupełnie jak w pierwszym filmie Lucasa. Niemniej jednak obok kolejnego rozdziału epopei o gwiezdnej wojnie dobra ze złem, duet Abrams-Kasdan wiarygodnie rozgrywa losy głównych bohaterów. Szczerze wzruszający jest wątek pogruchotanej miłości Hana i Lei. Bohaterowie ( z wiadomych względów nie zdradzam jacy) szukają swojej tożsamości, wadzą się z rodzicielskimi problemami i odkupieniem win. Ba, dla Rey Luke Skylwalker jest mitem. Archetypiczną postacią wyjętą z legend, opowiadanych dzieciom do snu. „To wszystko prawda. Jedi. Moc”- mówi w końcu zdumionej fighterce Han Solo. On-legendarny przyjaciel Skylwalkera łączy siły z wychowaną na jego micie niewiastą. Zupełnie jak oglądający w dzieciństwie oryginalną trylogię Abrams z mitycznym dla milionów kinomanów Lucasem.
Wszystko jest tutaj podlane doskonale wymieszaną dawką sentymentalizmu, humoru i akcji. Kapitalnie grany przez Drivera złożony psychologicznie Kylo Ren pokazuje jak powinien być poprowadzony wątek Anakina Sylwalkera w „Ataku Klonów” (2002). Natomiast za zawadiacką maską ironisty Hana Solo kryje się zaskakująco poruszająca głębia. Z uwagi na niechęć do spoilerowania nie piszę nic o Rey, która z feministyczną siłą przejmuje w sadze pierwsze skrzypce.
Szkoda, że Abrams nie wychodzi choćby odrobinę dalej poza utarty przez Lucasa schemat opowieści. Unika błędów swojego mistrza z jego filmów sprzed dekady, i doskonale wpisuje się w wybitną trylogię z lat (1977-83). Momentami można jednak odnieść wrażenie, że twórcy zbytnio kopiują „Nową nadzieję”. Próba zniszczenia Gwiazdy Śmierci, walka wewnątrz Niszczyciela, sceny pustynne ( tym razem na Jakku), Han Solo w knajpie pełnej kosmicznych piratów, i w końcu dramatyczna i niespodziewana śmierć w kluczowej scenie- to wszystko było w pierwszym ( chronologicznie piątym) filmie Lucasa. Rozumiem, że ten szablon miał posłużyć do rozwinięcia wszystkich wątków w kolejnej odsłonie za dwa lata. Szkoda, że nie został on wyraziściej złamany.
„Gwiezdne wojny. Przebudzenie mocy” ma w sobie wiele poezji, której nie potrafił wyłuskać ze swojej eklektycznie religijnej sagi Lucas. Skąpane w słońcu ujęcia nadlatujących statków są niemal wyjęte z „Czasy Apokalipsy”, pojedynek na miecze śnieżnym lesie ma w sobie moc wysmakowanego finału tarantinowskiego „Kill Bill vol. 1”. Nie ma w tym filmie fałszu źle brzmiących nut, co powoduje, że można uznać go za najlepszy obok „Imperium kontratakuje” film serii. O niczym więcej Abrams pewnie nie marzył. „Przebudzenie mocy” to kolejny po „Mad Max. Na drodze gniewu” film, który dowodzi, że klasyka zrobiona z miłością może dorównać oryginałowi. Nic nie wskazuje by Moc opuściła ekipę przy kolejnych dwóch filmach. A może przebudzona jest silniejsza niż jej pierwotna odsłona?
5,5/6
„Gwiezdne Wojny. Przebudzenie mocy”, reż: J.J Abrams, dystr: Disney
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/275520-gwiezdne-wojny-przebudzenie-mocy-nowa-nadzieja-kontratakuje-recenzja-bez-spoilerow