Coraz więcej Holewińskiego. Leming po niego nie sięgnie. Szkoda. To pisarz wybitny

Status Wacława Holewińskiego we współczesnej polskiej literaturze jest lekko schizofreniczny. To znakomita ilustracja faktu, że rzeczywistość medialna czasem ma się nijak do tej poza szpaltami i ekranami.

Holewiński swoją wierną bazę czytelników ma, chodzi w nimbie piewcy Żołnierzy Wyklętych (nawet jeśli sam przyznaje, że zaczyna odczuwać znużenie tematem), zdobył kilka lat temu nagrodę im. Józefa Mackiewicza. I co? I tyle! Pisanie o Holewińskim na wPolityce, Niezależnej czy zbliżonych światopoglądowo mediach to przekonywanie przekonanych. Autor trafił pod strzechy jednej ze stron wojny polsko-polskiej, dla adwersarzy pozostaje postacią anonimową (albo świadomie przemilczaną). Jest w tej wojnie żołnierzem, jego orężem jest znakomite pióro i  imponująca wiedza historyczna. Ale jest jednocześnie jej ofiarą, chcąc nie chcąc skazanym na ograniczenie kręgu odbiorców. Zygmunt Kubiak powiedział kiedyś, że pisarz nie jest od roztkliwiania się nad sobą i pisania, że boli go ząb, tylko od wymierzania sprawiedliwości epoce.

I tak właśnie jest z „prawicowym” Holewińskim, gdy zestawić go z pisarzami, ujmijmy delikatnie, mainstreamowymi. Każda powieść czy sztuka autora „Lamentu nad Babilonem” to dzieło powstałe w służbie społeczeństwu, przywracające mu skrawek pamięci. Z drugiej strony mamy stado egotyków, którzy zdają się nie rozumieć, że rolą twórcy jest także budowanie wspólnoty. Przy czym ten kordon sanitarny jest nieprzepuszczalny tylko w jedną stronę. Konserwatysta czytający Żulczyka albo Bator? Częste zjawisko. Leming sięgający po Holewińskiego? Znacznie rzadsze. A szkoda, wielka szkoda, bo  to pisarz wybitny. W tym roku udowodnił to dwa razy, na różnych polach. **Nazywanie autora „Opowiem ci o wolności” pisarzem historycznym to spore uproszczenie. Owszem, gros jego fabuł ma miejsce w przeszłości, ale przywoływanie minionych epok jest dla niego środkiem, a nie celem.

Holewiński chce być bolesny, niewygodny dla czytelnika. Chce, żeby życiorysy zaszczutych, a potem zapomnianych bohaterów podziemia wytrąciły odbiorcę z błogostanu. Pokazały mu co to jest Polska, dlaczego ludzie walczyli o nią, choć byli skazani na porażkę.** W najnowszej powieści Holewińskiego, „Honor mi nie pozwala” problem polskości powraca w wynurzeniach bohatera co i rusz, jak bumerang. Trudno się dziwić, skoro jej protagonistą jest spolonizowany Żyd. Stanisław Ostwind – syn warszawskiego krawca, legionista, który najpierw odkrył w sobie Polaka, a potem przyjął katolicyzm jako w polskość wpisany. Policjant, a w trakcie II wojny światowej komendant N.S.Z. powiatu węgrowskiego. W posłowiu autor przyznaje, że świadomie wkłada tą książką kij w mrowisko, rzuca wyzwanie wszystkim grossopodobnym typom oskarżającym narodowe podziemie o antysemityzm.

Holewiński pozwala wypowiedzieć się Ostwindowi, cała książka to jego wewnętrzny monolog od momentu skazania do rozstrzelania – raptem kilka tygodni, jeszcze pod koniec wojny. Bohater pozna w ich trakcie na własnej skórze okrucieństwo komunistów i będzie miał czas, żeby pogodzić się ze sobą i swoim życiem. Ten strumień świadomości zostaje zorganizowany w ciągle pisany w głowie, nigdy nie wysłany list do ukochanej żony. Sprytny zabieg, pozwalający na zahaczenie o wiele wątków, wtrącanie niespodziewanych dygresji. Ale swoją narracyjną maestrię Holewiński udowodnił już wcześniej, choćby w „Opowiem ci o wolności”. Ważniejsze, że „Honor mi nie pozwala” wręcz puchnie od treści. To książka, która przy każdym kolejnym czytaniu dostarczy czytelnikowi nowych tematów do rozmyślań. Nieludzkie metody stalinowskich śledczych opisane są bez żadnych zmiękczeń, Ostwind opisuje swoją reakcję na tortury na każdym poziomie – psychicznym, duchowym, ale też tym najbardziej wstydliwym – fizjologicznym. Szczękościsk, puszczanie zwieraczy, ból złamanych żeber – to wszystko i jeszcze więcej jest tu obecne i przeplata się z leitmotivem: wykorzystać każdą minutę, robić wszystko – byle tylko jeszcze przez moment nie bili. „Honor mi nie pozwala” to także spóźniona o parę dekad, ale wciąż konieczna polemika z literaturą „obozową” –siedzący z Ostwindem przez kilka dni w celi dawny więzień Oświęcimia to człowiek zlagrowany, żywcem wyjęty z kart opowiadań Borowskiego, skupiony na biologicznym przetrwaniu. Zwłaszcza na jego tle postawa Ostwinda jest wzorcem ars moriendi, zachowania godności do końca. A czym jest godność? Wiernością zobowiązaniom. Przysięgom złożonym Polsce, swoim podwładnym z konspiracji, żonie i dziecku. Godność u Holewińskiego jest nierozerwalnie złączona z miłością – do idei i do konkretnych ludzi.

Jednocześnie autor jak najbardziej świadomie unika patosu, wyłuskuje tę miłość z normalnych, życiowych sytuacji – wesela podkomendnego, łososia zjedzonego z gospodarzem Kaszubem na Helu, spaceru z najbliższymi. Wspólnota zaczyna się od rzeczy drobnych. Wspólnota rodziny, oddziału, narodu…

Nawet jeśli ta mięsista proza ominie umysły kształtowane przez „Newsweeka” czy TVN, to Holewiński ma szanse przebić się do nich swoim najnowszym dramatem „Nic się nie stało”, od czerwca wystawianym w warszawskim Teatrze Ateneum w reżyserii Barbary Wiśniewskiej. Tu już nie ma historycznych zaszłości, mamy do czynienia ze współczesną polską rzeczywistością i jej absurdami – podawanymi w poważnej, kafkowskiej tonacji. O ile jednak praski neurotyk w swoim „Procesie” kreślił wizję jakiegoś niejasnego, przyczajonego państwa-molocha, o tyle Holewiński precyzyjnie te nakreślone kontury wypełnia. Pokazuje co dzisiejszy system prawny jest w stanie zrobić z człowiekiem. Jak może go zgnoić, upodlić, unurzać w bagnie fałszywych podejrzeń. Bo tak naprawdę, jak w tytule sztuki – nic się nie stało! Czyjaś pomyłka wystarczyła do wszczęcia postępowania prokuratorskiego, poszukiwania winnych nigdy nie popełnionego przestępstwa. Opieszałość prokuratury, jej przeładowanie sprawami, bezwład decyzyjny i panujące w niej niezdrowe układy – cała ta machina odsłaniana jest przed widzem trybik po trybiku. A pani prokurator zasługuje w równej mierze na odrazę, co na współczucie. Wsiąkła w prawny imposybilizm a zarazem go współtworzy. Parę ludzkich żyć w gruzach – i co z tego? Wszystko rozejdzie się po kościach, bo za dużo jest winowajców tego bałaganu. Kameralna, rozpisana raptem na trzy osoby sztuka to znów ból zadany odbiorcy, ale tego bólu negować już nie sposób. Można wyprzeć się historii, ale nie dnia dzisiejszego. Wacław Holewiński to znakomity diagnosta patologii – zadawnionych i współczesnych.

A już niedługo, 4go marca przyszłego roku, nastąpi wielki triumf Holewińskiego – na ekrany kin wejdzie „Historia >Roja<” Jerzego Zalewskiego – kolejna opowieść o żołnierzu wyklętym, której Holewiński jest współscenarzystą. Czy szlachetna intencja przełoży się na poziom artystyczny? Tego nie wiem. Czy obraz spodoba się masowej publiczności? Nie mam pojęcia. Ale i tak jest to triumf. „Historia Roja” to dowód na to, że zjawisko „półkowników” nie minęło wraz z PRL. Ukończenie filmu ciągnęło się latami, twórcy musieli zbierać pieniądze sami – bo PISF cofnął dotacje. Czyli jednak sypiący sól na rany autor „Szwów” będzie miał kolejną okazję trafić do odbiorców z drugiej strony barykady. I dobrze – katharsis musi być poprzedzone bólem!

Paweł Tryba

Wacław Holewiński: „Honor mi nie pozwala” . Wyd. Zysk i S-ka 2015

Wacław Holewiński: „Nic się nie stało”, reż. Barbara Wiśniewska, Teatr Ateneum, Warszawa, premiera 13.06.2015

„Historia >Roja<”, reż. Jerzy Zalewski, premiera 4.03.2016

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.