Fałszywa piosenka. "Niech udowodnią, że ich wygibasy rzeczywiście są sztuką i że są ludziom potrzebne"

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Felieton ukazał się na portalu SDP. Polecamy!

Francuska mądrość, że właśnie ton decyduje o piosence przyszła mi na myśl, gdy oglądałam jak Karolina Lewicka z publicznej telewizji wierci dziurę w brzuchu Piotrowi Glińskiemu. Wicepremier ośmielił się zaczepić z urzędu wygodnie ukokoszone we wrocławskim Teatrze Polskim lobby artystowskie, niosące ciemnemu ludowi kaganek pornografii i przemocy, i zapowiedzi spektaklu, w którym widz miał zobaczyć nie tylko „stuprocentowo naturalne sceny współżycia seksualnego”, ale i „głębokie tortury”, a to wszystko przy akompaniamencie fortepianowym w wykonaniu m.in. dziewięcioletniego chłopczyka.

Wicepremier Gliński jako minister kultury jest współwłaścicielem publicznym tego teatru. Jego interwencja u władz samorządowych w związku z zapowiedzianą formułą przedstawienia wzbudziła żywe zainteresowanie, poparcie tej decyzji, ale i protesty wielu obywateli. Powstał problem, co artyści mogą w teatrach finansowanych z podatków, i jakie jest prawo władz do ingerencji w przedsięwzięcia artystyczne. Zarówno obywatele popierający PiS, jak i zwolennicy innego poglądu na sprawy państwa chętnie dowiedzieliby się więcej o jej przyczynach. Czy rzeczywiście chodziło o ograniczenie wolności słowa, o cenzurowanie sztuki, jak twierdziła część opinii publicznej? Argumentacja władz w takiej sprawie jest ważna i warto byłoby posłuchać, co ma do powiedzenia wicepremier.

Metoda wywiadu, zastosowana przez Lewicką, dziennikarkę telewizji publicznej, była skandaliczna z powodu arogancji i przybrania przez nią postawy wyższości, zarówno wobec rozmówcy, jak i wobec widowni telewizyjnej. To prawda, gdy się rozmawia z premierem, prezydentem czy politykami wysokiego szczebla, nie należy tego robić na kolanach i sądzę, że coraz mniej obywateli tego oczekuje. Ale to nie znaczy, że taki wywiad może choćby w zarysach przypominać to, co zaprezentowała Lewicka. Wystarczy zadać pytanie: czy choć odrobinę przybliżyła widzom prawdę, do której powinna docierać?

**Był kiedyś, nawet niedawno, dobry zwyczaj, że z bardzo wysoko postawionymi osobistościami rozmawia redaktor naczelny lub szef bardzo ważnego działu redakcji. Osoba, która zajmuje w redakcji pozycję podobną, jak ich rozmówca w życiu publicznym, robi sama to, co zwykle powierza młodszym i mniej doświadczonym, a za co w końcu i tak odpowiada jako szef. Osoba taka ma umiejętności zawodowe, zwykle też gwarantuje minimum szacunku do rozmówcy, umie np. dostosować się do jego tempa wypowiedzi. Lewicka, szybkostrzelna karabinierka, zalewała Glińskiego wymową, pokazała, że nie umie słuchać. Wyraźnie prowadziła do skompromitowania rozmówcy, nie dawała mu czasu na argumentację. Nie tylko przerywała w sposób zamierzony, ale najwyraźniej nie była w stanie doczekać się jego odpowiedzi. To oznacza niedojrzałość zawodową Lewickiej. Nawet przy najlepszej woli – a nie wykazała żadnej – nie nadawałaby się do prowadzenia rozmowy z wicepremierem.

Nota bene, dzień czy dwa po niej prywatna stacja zaprezentowała rozmowę z Glińskim w wykonaniu Justyny Pochanke, której zwykle nie podejrzewa się o sympatie propisowskie. I choć postawiła się od razu w roli adwersarza swego rozmówcy, stosując metodę „zdartej płyty”, czyli powtarzania w kółko swojego zdania, to umiała także wysłuchać, co ma on do powiedzenia, mówiła w podobnym tempie, nie wykrzykiwała, pozwalała widzowi na samodzielną ocenę. Po prostu dostosowywała się nawet gdy była stronnicza. Przykre, że telewizja publiczna pozostawiła taki temat i taką rolę osobie niedoświadczonej, która za swoje zadanie uważa przerywanie rozmówcy.

Na marginesie, osobiście nie mogę przeboleć, że wolność słowa, filar liberalizmu, w Polsce występuje często w formie bezczelnej. Od 1989 roku „absolutyzowano wolność jako indywidualną samowolę brutalnie lekceważącą dobro wspólne”, również w mediach. To nie moja uwaga, to słowa Filipa Memchesa, umiarkowanego publicysty ze starożytnego rodu, człowieka, który umiejętność odróżniania dobra od zła i wiedzę o dobrym wychowaniu wyniósł z dziedzictwa kilku tysięcy lat. To brutalne lekceważenie dobra wspólnego to jedna z przyczyn rozczarowania dotychczasowymi rządami.

Wielu ludzi rajcuje totalne łamanie wszelkich tabu. Takim tabu na pewno w Polsce jest nie tyle ciało, jak to sugerował dyrektor wrocławskiego Teatru Polskiego, ile „naturalny” publiczny seks, np. na scenie. Polacy en masse życzą sobie tego tabu, choć tolerują łamanie go, o ile zdarza się to w sposób niedemonstracyjny. Hipokryzja? Tak, to hołd składany cnocie przez występek, jak mawiał markiz La Rochefoucault. Tak Polacy rozumieją wstyd i oceniają zdolność człowieka do odczuwania go jako coś ważną składową kultury życia codziennego. Elementarny szacunek dla obywateli naszej pięknej ziemi każe szanować ten wybór. Zabawne skądinąd, że głębokiej psychoanalizy narodu chce dokonywać pan w słusznym wieku, płaczący do kamer telewizyjnych za mamusią.

Lobby artystowskie, zaczepione boleśnie przez Glińskiego, oświeca ciemny lud z pieniędzy publicznych. Zawsze bohema lubiła obnażać się a nawet spółkować publicznie, ale w mrocznej salce na scenach prywatnych teatrzyków, i oglądała rzeczy, o których dziś się nam nawet nie śni a włos jeży na głowie, ale za pieniądze prywatnych sponsorów. Reszta obywateli niekiedy nazywała to zboczeniem i niektóre wyskoki karała, w sumie machnąwszy ręką na większość takich dorosłych zabaw, o ile trzymały się z daleka od szerszej publiczności. Uwaga Europejczycy! Pojęcie moralności publicznej występuje również w orzeczeniach europejskiego trybunału w Strasburgu, dotyczących ograniczeń wolności słowa.

Rozmaite „instalacje” w rodzaju stosów pomordowanych zwierząt, zdjęć trupów (Anna Leibowitz) czy penisa na krzyżu są być może wielką sztuką, jednakże rozumieją to tylko wybrańcy w typie Andy Rottenberg i pozostawiłabym je dla ich grona; bulwersują jednak szeroką publiczność, szczególnie gdy angażuje się w nie publiczne pieniądze, z ich podatków. Do ministra kultury należy raczej dbałość o to, by ciemny naród zapoznał się ze swoją klasyką kulturalną, np. żeby nie budziły obrzydzenia wystawienia okrojonych arcydzieł opery narodowej itp.

Niekiedy – tylko niekiedy – z rozmaitych wynaturzeń czy niezrozumiałych szerzej eksperymentów rodziła się prawdziwa, wielka sztuka. Prawda, że trudno przewidzieć, który teatrzyk golasa i która kupa zrobiona na podłodze w muzeum zakwitnie nowym artyzmem. Prawdziwa sztuka jest jednak wymagająca wobec swych adeptów. Niech głodują na poddaszach, jak w Paryżu końca XIX wieku, niosąc światło kaganka ku przebudzeniu drobnomieszczan. Niech dobijają się swego bez wygody odcinania kuponów od grantów. Niech znajdą sobie sponsora i kasę. Niech udowodnią, że ich wygibasy rzeczywiście są sztuką i że są ludziom potrzebne, choćby niosą jakieś ważne przesłanie. Zgoda, pomordowane stosy zwierząt zapewne je niosą, ale symboliczną wymowę tej rzeźby łamie rzeczywiste zlecenie artysty, by z tej okazji kazać zabić i obedrzeć zwierzęta ze skóry.

Tak modny dziś pisarz Houellebecq w znakomitej „Platformie” opisał już dawno głęboką patologię współczesnej Europy, finansującej przez rządy „prodżekty” kulturalne w postaci artystycznych odlewów damskich, hm, cipek, jak określił te tematy sam wybitny pisarz. Dziś, w 15 lat później, pokazał dalsze losy tejże Europy, która tyle właśnie miała do zaoferowania światu. Wiemy, jakie to losy.

A Europa, a raczej „Europa”, dalej swoje.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.