Stosunkowo niedawno ukazały się dwie dość odmienne książki Jarosława Jakubowskiego: zbiór opowiadań grozy „Oczy pełne strachu” oraz wybór sztuk teatralnych – „Generał”. W obu nasza rzeczywistość spowita jest strachem, raz metafizycznym, raz historycznym. Pośrodku zaś tego uniwersum znajduje się człowiek: szary, zwyczajny, zagubiony. Rozmawiamy z Jarosławem Jakubowskim o grozie: duchowej, historycznej i tej biorącej się z ignorancji, o ludziach, którzy dalecy są od medialnych zombie rodem z modnych portali, i o tym, kto w Polsce tak naprawdę stworzył medialne imperium i dlaczego nie jest to O. Tadeusz Rydzyk.
Michał Żarski: W „Oczach pełnych strachu” umiejętnie połączył Pan szarość małego realizmu oraz grozę tak, że oba te elementy się dopełniają, tworząc pewną całość.
Jarosław Jakubowski. Za każdym razem, kiedy sięgam po jakiś gatunek (w tym wypadku horror) staram się tak go wykorzystać, żeby za jego pomocą przekazać moją wiedzę o człowieku. Nigdy nie jest tak, że gatunkowości podporządkowuję historię, to gatunkowość jest swego rodzaju wehikułem dla opowieści. W „Oczach pełnych strachu” chodziło mi o pokazanie szarego, małego człowieczka w sytuacjach granicznych. Stąd liczne odniesienia do pewnych konkretnych miejsc, choć niekoniecznie w utworach używam ich prawdziwych nazw. Jestem przekonany, że groza ma swoje źródło bardziej w rzeczywistości niż w świecie pozazmysłowym, choć nie uciekam też przed opowieścią niesamowitą, taką trochę nawet retro, w stylu Stefana Grabińskiego.
Zazwyczaj szukamy niesamowitości albo w epoce wiktoriańskiej, albo potrzebujemy do niej mocniej zarysowanego sztafażu. Tu wystarcza człowiek z teczką i w wymiętym płaszczu, niczym u Nowakowskiego.
Często lubię sobie wyobrażać, co siedzi w głowie takiego człowieka z teczką w wymiętym płaszczu. Kim jest? Jak wygląda jego codzienne życie? Czego się boi? Każdy z nas czegoś się boi, ale tylko nieliczni potrafią i chcą o tym mówić. Większość ludzi doskonale posiadła zdolność ukrywania strachu. Pisarstwo Nowakowskiego poznałem jeszcze w liceum i od tego czasu niezmiernie cenię jego prozę za bardzo rzadki w naszej literaturze oszczędny, reporterski, nawet można powiedzieć zimny styl, pod którym jednak buzuje od emocji. Uważam, że tylko w ten sposób, a nie histerycznie, można w pełni oddać dramat egzystencjalny. Nasza rzeczywistość jest pełna różnych regulaminów i procedur, które zamykają poszczególne życia w koszmarnych szufladkach. Wolność, tak chętnie odmieniana przez wszystkie przypadki przez różnych mędrków, dla większości ludzi jest pojęciem czysto abstrakcyjnym. Bohaterowie opowiadań z „Oczu” często rozpaczliwie walczą o tę wolność, nietrudno sobie wyobrazić, że raczej z opłakanym skutkiem.
Ale z drugiej strony, w „Upadku rodziny von Ballenstedt” przywołuje Pan pruską atmosferę północy dzisiejszej Polski. Na ile więc lokalność zwycięża w Pańskiej prozie nad globalnością?
Prawdę powiedziawszy w „Oczach” jest bardzo mało utworów konkretnie umiejscowionych, w większości te historie mają walor uniwersalności, rozgrywają się „wszędzie czyli nigdzie” albo raczej „nigdzie czyli wszędzie”, choć sporo realiów literackich ma swoje źródła w rzeczywistych miejscach. Do nielicznych wyjątków należy „Upadek rodziny von Ballenstedt”, który wziął się z moich wędrówek po rodzinnej okolicy. Jest w Koronowie, na obrzeżach miasta, strasznie zaniedbany cmentarz ewangelicki. Ewangelicy, czyli Niemcy, stanowili przed pierwszą wojną światową pokaźny procent tutejszej populacji. Obowiązkiem pisarza żyjącego w takim miejscu jest pamiętać o tych ludziach. Zawsze interesowało mnie to, w jaki sposób przeszłość rzutuje na teraźniejszość, jaką aurę po sobie zostawia. Uważam, że ludzkie czyny, dobre i złe, pozostawiają po sobie ślady, czasem nieuświadomione, a jednak wyraziste, jeśli użyje się odpowiedniego „aparatu poznawczego”. Można go nazwać „czuciem i wiarą” lub bardziej przyziemnie – intuicją.
Co jest więc siłą prowincjonalności, zwłaszcza gdy porównamy ją z wielkomiejskim stylem życia i wiążącym się z nim otwarto-liberalnym światopoglądem?
Na prowincji życie jest bardziej „wyeksponowane”, mówi się często, że tu wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. To oczywiście obiegowy pogląd, bo prawda jest taka, że nikt z nas nie wie wszystkiego o drugim człowieku. Szczerze mówiąc – wie o nim bardzo niewiele. Mieszkając w Warszawie czy Wrocławiu, pewnie trudno sobie wyobrazić, że poza tymi metropoliami może istnieć jakiekolwiek życie. Zresztą żyjemy w kraju, który jest mocno „warszawocentryczny”, co widać choćby w mediach. Prowincja bardzo nieufnie patrzy na te wszystkie warszawki i inne krakówki. Owszem, chętnie śledzi losy celebrytów na „Pudelku”, ale na takiej samej zasadzie, jak nasze prababki z wypiekami czytały romanse. Żeby na chwilę oderwać się od codzienności. Ta jest na ogół trudna i dość brutalna, nacechowana przede wszystkim walką o byt. Wyższe potrzeby owszem, istnieją, jednak schodzą na dalszy plan. Jednocześnie życie na prowincji jest bardziej podporządkowane naturalnemu rytmowi przyrody. Wielkie miasto odseparowuje człowieka od tego, umieszcza go w technologicznej megaszopce jako jedną z miliona anonimowych figurek. W Koronowie natomiast, proszę Pana, każdy jest Kimś, z twarzą i całą resztą.
Mówi się, że prowincjusze, mieszkańcy małych miasteczek mają bardziej zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości. Nie dają sobie wcisnąć modnego kitu, ale z drugiej strony w duchy i klątwy wierzą…
Oj, wierzą, wierzą, przede wszystkim w klątwy TVN-u i innych telewizji, które już od rana wciskają ludziom kit. Chodzę czasem na mecze lokalnej Victorii Koronowo i słucham, o czym mówi się na trybunach. Redaktorzy TVN-u byliby zadowoleni, bo wielu ludków toczka w toczkę powtarza frazesy propagandowe rodem z „Faktów” czy innych „Szkieł kontaktowych”. Z drugiej jednak strony prowincjusze są dość odporni na wszelkiej maści politycznych czarodziejów, wiedzą swoje, na przykład, że Polską rządzą albo Żydzi, albo inni obcy, ale nigdy – oni sami. Mówię może rzeczy dość brutalne, jednak nie mam zamiaru beatyfikować prowincji, tak samo jak nie jest moim zamiarem beatyfikowanie warszawki. Na szczęście jest tu u nas całkiem sporo jednostek, które wyrastają ponad przeciętność i robią rzeczy naprawdę wartościowe – organizują młodzież wokół lokalnej historii, redagują lokalne periodyki, tacy doktorostwo Judymowie. A ja, mieszkający tu pisarz, też w jakiś sposób czuję się zobowiązany, żeby przynajmniej od czasu do czasu literacko dokumentować prowincję.
Grozę innego typu przedstawił Pan w swoich dramatach politycznych. Ten strach nie jest już metafizyczny, on wynika z historii, jak chociażby w tytułowym „Generale”. Kto wie, czy nie jest większy?
W „Generale” akurat strach jest dwojaki – wynika i z historii, i z sumienia. Mój bohater nie jest skończoną kanalią, zostały w nim jakieś resztki, wspomnienia kanonu etycznego, który wpojono mu przed laty. Jest przy tym człowiekiem obytym z kulturą, między innymi z Chopinem, Mickiewiczem. I właśnie z tej nie do końca uświadomionej sfery wyłania się Kobieta W Czerni – uosobienie wszystkich Matek i Wdów, które opłakują swoich mężów i synów, zabitych przez tyranię. Początkowo chciałem, żeby były to Mickiewiczowskie czarty z „Dziadów”, biorące Generała do piekła, ostatecznie jednak wyewoluowały w postać Kobiety W Czerni. Ona jest pamięcią, sumieniem, w jakiś sposób także metafizyczną karą, która zastępuje karę doczesną. Tej jak wiadomo nasi komunistyczni zbrodniarze nie doświadczyli. Piekło Generała rozgrywa się w jego głowie.
Mnie osobiście najbardziej uderzył dramat „Głową w dół”, z motywem nierozliczonych zbrodni ubeckich. Pyta Pan o przeszłość, a to przecież obciach, tym bardziej dla tych młodych z wielkich miast, którzy mówią po angielsku i studiują modne kierunki.
Tak, to skandal upominać się o ofiary jakichś tam zbrodni sprzed lat. Upominać się sztuką teatralną. Warto podkreślić, że Polskie Radio wykazało się obywatelską odwagą i zrealizowało na jej podstawie słuchowisko radiowe, za co dziękuję panu Januszowi Kukule, szefowi Teatru Wyobraźni oraz panu Waldemarowi Modestowiczowi, reżyserowi słuchowiska. Był to jednak wyjątek potwierdzający koszmarną regułę: temat nierozliczonych zbrodni stalinowskich w mainstreamie nie istnieje. Owszem, może sobie funkcjonować w prawicowych wydawnictwach i na prawicowych portalach, ale tak zwana szeroka widownia może co najwyżej obejrzeć sobie „Pułkownika Kwiatkowskiego” Kazimierza Kutza. Teatry publiczne w Polsce, utrzymywane z pieniędzy także prawicowych podatników (samo mówienie o tym już jest skandalem) nie są zainteresowane tematyką zbrodni stalinowskich czy Żołnierzy Wyklętych. Nie mówię, że chciałbym całkowicie przeorientować repertuar teatrów na martyrologię, ale raz na jakiś czas można by zrobić spektakl nie o gender-srender i innych „tak dziś modnych” zagadnieniach. Obawiam się jednak, że dyrektorzy teatrów, wywodzący się w dużej mierze z postpeerelowskiej inteligencji, będą się przed tym bronić rękami i nogami. Obecność kogoś takiego, jak ja, dramaturga o pewnej już pozycji i nieukrywającego swoich konserwatywnych zapatrywań, z pewnością jest dla nich gorzką pigułką.
W „Dziurze” zaś proponuje Pan zdroworozsądkowe spojrzenie na konflikt między moherami a lemingami. Ci drudzy określają moherowe media jako imperium, Pan daje celną ripostę – imperia medialne stoją po ich stronie.
W latach dziewięćdziesiątych doszło do podziału medialnego tortu w Polsce – prawie wszystko dostało się liberalnym beneficjentom transformacji. Zobaczmy, w jak straszliwie trudnych warunkach przyszło funkcjonować mediom, które nie są TVN-em, Gazetą Wyborczą, radiem Zet czy RMF. Dodajmy do tego skandaliczne przejęcie większości prasy regionalnej przez niemiecki kapitał, a zobaczymy, jak chore są polskie realia. W tej sytuacji mówienie o „imperium Ojca Rydzyka” jest kuriozalną kpiną. To nie tylko semantyczne nadużycie, to po prostu kłamstwo. Resortowe dzieci w mediach posiadających większość rynku wciąż trzymają się mocno. Przyznam, że od czasu do czasu, rzadko, ale jednak zdarza mi się obejrzeć „Wiadomości”. Jest tam pewien pan, na którego widok dostaję białej gorączki. Człowiek od wszystkiego – kiedy trzeba, opowie jak bardzo szanuje papieża, innym razem sporządzi propagandowy bicz na „katoprawicę”. Moja nienawiść do systemu III RP zapewne uniemożliwia mi wypowiadanie się bez emocji – cóż, czekam z utęsknieniem, kiedy truchło tej postkomunistycznej hybrydy wyląduje wreszcie w głębokim grobie, przebite osikowym kołkiem, dla pewności, żeby już nigdy z martwych nie powstało.
Jest sens pokazywania tym ludziom prawdy? Więcej w tym wszystkim przekonywania przekonanych, ludzie z drugiej strony barykady ten przekaz puszczą mimo uszu.
W teatrze nie jest to takie oczywiste, że puszczą mimo uszu, dlatego że jest to medium dość jednorodnie liberalne, a raczej, jak już powiedziałem postpeerelowskie. Jakikolwiek głos wyłamujący się z „chóru wujów” siłą rzeczy musi zostać usłyszany. Tak było z „Generałem”, tak było z „Licheniem Story” czy „Głową w dół”, choć w tym ostatnim przypadku mówić można jak dotąd jedynie o słuchowisku. Nie mam złudzeń, że mój głos będzie równie donośny, co głosy person wypromowanych przez system klientystyczny III RP, jednak od czegoś trzeba zacząć. Kropla drąży skałę. Przy czym muszę zaznaczyć bardzo kategorycznie, że nie uważam się za czyjąkolwiek własność. Moja twórczość nie należy ani do prawicy, ani do lewicy i nie mogę brać odpowiedzialności za to, że ktoś będzie chciał sobie nią wycierać gębę czy brać na sztandary.
Dochodzimy więc do trzeciego oblicza grozy – chyba największego. Do grozy ignorancji, utraty pamięci, zbiorowej amnezji. Wielu Pańskich bohaterów jej ulega, stykając się z tymi, którzy wciąż mają świadomość własnej przeszłości i jej znaczenia.
Pisząc staram się zrozumieć moich bohaterów, również tych, z których poglądami zupełnie się nie zgadzam. Bardziej pożywne literacko wydaje mi się portretowanie „obcego” niż „swojego”. Staram się wyszukiwać w nich niejednoznaczności, niekonsekwencje, bo to one stwarzają żywego człowieka, a nie marionetę. Myślę, że najpełniej problem utraty pamięci zbiorowej pokazałem w sztuce „Luna”. Jest to historia, która dzieje się w roku 2084, kiedy przeszłość jest zakazana. Nie muszę chyba dodawać, że jak dotąd mam kolosalne trudności z przebiciem się z tym tekstem do teatrów instytucjonalnych i do teatru telewizji. Bohater, poznając dziewczynę, która żyje w środowisku owładniętym przeszłością, zaczyna odklejać się od systemu. Stopniowo dochodzi do wniosku, że to co pamiętamy jest równie ważne jak to, co przeżywamy w danej chwili, a może nawet ważniejsze. Sztuka „Luna” wzięła się z obserwacji życia publicznego po 89 roku – słynna gruba kreska przekreśliła szansę na to, byśmy rozliczyli zbrodniarzy. Umarli nierozliczeni, ale przecież nie znaczy to, że problem zabrali ze sobą do grobu. Oni rozkładają się w ziemi, a my nadal tkwimy w jałowych sporach o szatański wymysł, jakim jest „mniejsze zło”. Oddychamy powietrzem zatrutym kłamstwem. To jest pozagrobowe zwycięstwo generałów.
JAROSŁAW JAKUBOWSKI – urodził się w 1974 roku w Bydgoszczy. Poeta, prozaik, dramatopisarz, dziennikarz. Studiował budownictwo na Politechnice Gdańskiej i politologię na Uniwersytecie Gdańskim. Autor kilku tomów wierszy, między innymi: Pseudo, Ojcostych, Święta woda, prozy: Slajdy, Cyryl, dlaczego to zrobiłeś?, Oczy pełne strachu oraz wyboru sztuk teatralnych Generał i inne dramaty polityczne. Trzykrotny laureat nagrody Strzała Łuczniczki za najlepszą bydgoską książkę roku. Jako dramaturg debiutował w 2007 roku w Laboratorium Dramatu w Warszawie czytaniem scenicznym sztuki Dom matki. Na polskich scenach odbyły się premiery szeregu jego sztuk, w tym: Generała, który zdobył Grand Prix festiwalu polskich sztuk współczesnych „Raport” w Gdyni w 2011 roku oraz Wiecznego kwietnia, za który zdobył Nagrodę Główną Konkursu Metafory Rzeczywistości 2012 w Poznaniu. Współpracownik Dwumiesięcznika Literackiego „Topos”. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Koronowie.
Rozmawiał Michał Żarski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/271501-prozaik-jaroslaw-jakubowski-o-grozie-duchowej-i-historycznej-wywiad