Nowa książka D'Souzy "Wybaczyć Ameryce, czyli co Stany Zjednoczone dały światu" RECENZJA

Dinesh D’Souza znany jest w Polsce z „Listów do młodego konserwatysty”, genialnej książki, która może posłużyć za elementarz wolnościowych, republikańskich wartości. Ten pochodzący z Indii autor doradzał Ronaldowi Reaganowi, potem kręcił filmy, w których dowalał Obamie lepiej niż Cenckiewicz Wałęsie („Obama’s America”).

O zaletach amerykańskiego stylu życia D’Souza pisze z pasją gorliwego apologety i przekonuje, że Stany Zjednoczone nie są takie straszne, jak je malują. Groźny natomiast – i coraz bardziej prawdopodobny – może być ich upadek, po którym wszyscy zaczną płakać za najlepszym i najbardziej „wolnościowym” imperium w dziejach świata. Niestety, obecny amerykański prezydent robi wszystko, by przyspieszyć katastrofę, kierując się odziedziczoną po ojcu filozofią „antykolonializmu”, która może mieć katastrofalne skutki dla świata.

Zabawnie w kontekście obecnych wydarzeń brzmi opinia, że Amerykę zbudował „duch imigrantów”. Oczywiście, że Amerykanie są potomkami rozmaitych „uchodźców”, ale nie przybyli oni do Ameryki w poszukiwaniu socjalnych przywilejów, tylko ze świadomością, że na awans społeczny i dobrobyt trzeba zapracować, nawet jeśli efekty osiągnie się dopiero w następnym pokoleniu. Musieli też zaakceptować konieczność asymilacji, chcąc korzystać z dobrodziejstw dobrobytu.

Autor opuścił Indie i wyemigrował do Ameryki, gdyż, jak pisze, system kastowy uniemożliwiał mu rozwinięcie skrzydeł i wydobycie się z przypisanej społecznej koleiny. Dopiero w nowej ojczyźnie mógł zrobić karierę pisarza i publicysty, mocno zaangażowanego w politykę. W „Wybaczyć Ameryce” zajmuje się głównie „czarnymi kartami Ameryki” i obroną najczęstszych zarzutów stawianych Ameryce przez zarówno lewicę, jak też część prawicy, tę bardziej „paleo” niż „neo”.

Otóż, pisze D’Souza, niezbyt szlachetny, atawistyczny „duch podboju” był przez tysiąclecia czymś dość oczywistym i naturalnym. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy „odkryto Amerykę”, tzn. znaleziono sposób bogacenia się innymi metodami – nie drogą zdobyczy terytorialnych, a drogą przedsiębiorczości i wynalazczości. Umożliwił to „duch wolnościowy” roku 1772, który był całkowitym przeciwieństwem idei progresywizmu roku 1968. Zresztą, nie tylko indywidualizm, handel i przedsiębiorczość –zwłaszcza „wynalezienie wynalazczości” sprawiło, że Zachód i Stany Zjednoczone „przejęły pałeczkę” i wywindowały cywilizację na niespotykany dotychczas poziom.

A niewolnictwo? Owszem, było czarną plamą w historii, ale to duch chrześcijaństwa sprawił, że w ogóle zaczęto rozważać ideę jego zniesienia. Na początku XIX wieku za niewolnictwem najbardziej gardłowali na europejskich dworach… czarnoskórzy – afrykańscy watażkowie traktowali niewolników jako swój najlepszy towar eksportowy. Mało tego, w samej Ameryce zdarzali się czarnoskórzy właściciele niewolników. Owszem, przed II wojną światową Ku Klux Klan liczył dwa miliony członków, ale obecnie, od co najmniej kilkudziesięciu lat rasizm jest przeszłością, choć nieustannie straszy się nim w mediach i wałkuje na uczelniach „zajęcia z antyrasizmu”. Obama, według D’Souzy to tylko „przeciętny urzędnik”, który całą swoją błyskawiczną karierę polityczną, parytety i fory na prestiżowych uczelniach zawdzięcza „punktom za kolor skóry”. Właściwie też prezydenturę. Czy w rasistowskim kraju ktoś taki może zostać prezydentem, pyta retorycznie autor… Problem polega na tym, że Obama chce osłabić Amerykę i chcąc ukarać ją za „kolonializm” wchodzi w dziwne koalicje z coraz bardziej antyzachodnimi bliskowschodnimi dyktatorami i zadłuża kraj na potęgę.

Kolonializm nie był wynalazkiem Zachodu. Ojczyste Indie autora przed kolonizacją brytyjską zmieniały osiem razy okupanta, ale to Wielkiej Brytanii przynajmniej zawdzięczają one industrializację i zachodnie wartości, dzięki którym w ogóle powstał „ferment niepodległościowy” i „antykolonialny”. Ów duch ma korzenie chrześcijańskie – i tu libertrariański D’Souza zmuszony jest bronić chrześcijaństwa przed zarzutami postępowców, czyli „progresywistów”.

D’Souza odpiera też ataki typu „dostarczaliśmy broń Osamie” czy „przyjaźniliśmy się z Saddamem”, tłumacząc to zasadą „mniejszego zła” jako obowiązkową postawą polityki zagranicznej. Nikt nie przewidział, co w przyszłości wykręci Osama bin Laden, kiedy priorytetem było osłabienie ZSRR podczas konfliktu w Afganistanie. Militaryzm służy Ameryce nie do podbijania świata, ale do obrony własnych interesów – czy to źle? Na zarzut pewnego lewicowego profesora, że „przecież Ameryce chodzi tylko o ropę”, D’Souza odpowiada „mam nadzieję”… Ale nie jest bezkrytyczny – przyznaje, że iracka „broń masowej zagłady” była niesprawdzoną pogłoską i administracja Busha dała się koncertowo wkręcić. Niemniej temu „strasznemu militaryzmowi” zawdzięczamy pokój, gdyż to dzięki powiększaniu ilości atomówek Ameryka wygrała zimną wojnę bez jednego wystrzału – przyszły konflikt z islamem, zachęconym słabością Ameryki, może nie wyglądać tak różowo. Krytykuje też Busha za rozpoczęcie masowej inwigilacji obywateli, chociaż wówczas było to jeszcze jakoś tam usprawiedliwione. Za to dopiero za prezydentury Obamy owa inwigilacja osiągnęła gigantyczne rozmiary, przez co Ameryka dryfuje prosto w stronę państwa totalitarnego.

Nie wygląda też różowo amerykańska gospodarka. Znajdziemy w książce (z 2014 r.) taką informację:

Dług publiczny, wynoszący obecnie 17 bilionów dolarów przewyższa nasz roczny produkt krajowy brutto. Prawie połowę tego długu zaciągnięto w czasie prezydentury Obamy. Jeśli tak dalej pójdzie, kraj zwyczajnie zbankrutuje”.

I prawdopodobnie o to właśnie chodzi Obamie i obecnej kandydatce na prezydenta, Hilary Clinton, których mentorem był taki np. komunizujący Saul Alinsky. D’Souza rysuje przed czytelnikami czarną przyszłość – guru Obamy i Clinton są głównie mocno lewicowi postępowcy, oddaleni o lata świetlne nie tylko od republikańskich wartości, ale nawet od tych rozsądnie demokratycznych. Nawet Billowi Clintonowi nie przyszłoby do głowy, że Ameryka powinna być jak najsłabsza. Jeśli tak dalej pójdzie, popełni ona spektakularne samobójstwo, a przyszłość będzie należeć do Wschodu, Indii, a zwłaszcza Chin – te ostatnie są dziś największym kredytodawcą i powoli „stają się właścicielem Ameryki”. Co prawda Chiny nie są takie straszne jak ZSRR, ale nie przykładają takiej wagi do ideałów wolności i indywidualizmu, rosnący w siłę islam tym bardziej. Poza tym kraje azjatyckie przejęły z Zachodu tylko idee służące powiększaniu dobrobytu, pogardzając tym nieszczęsnym progresywizmem. Wolą być bogatym ciemnogrodem, szanującym tradycję i rodzinę. Azja odradza się po relatywnie krótkim, kilkusetletnim etapie dominacji Zachodu, alarmuje pochodzący z Indii autor…

Warto przeczytać i zapoznać się z apologią „dzikiego kapitalizmu” jako najbardziej altruistycznego, empatycznego i zdroworozsądkowego systemu. Autor argumentuje to tak: niechęć do bogaczy nie jest niczym moralnym, przeciwnie, to pospolity grzech zazdrości odczuwanej wobec tych, którym się powiodło. Chciwość również nie jest cechą zbyt pożądaną – choć naturalną – ale kapitalizm ”kanalizuje” ją i uszlachetnia, podobnie jak małżeństwo czyni z pożądaniem. To nie mechanizmy rynkowe odpowiadają za kryzys, tylko szemrane układy biznesu z rządem. Odrzuca też mantrę postępowców, czyli „bogaci się bogacą, biedni biednieją”, udowadniając, że biedni też się bogacą, choć wolniej i też korzystają z dobrobytu i postępu cywilizacyjnego. Niemoralne są za to różne „socjalne” pomysły typu „Obamacare” – dobroczynność i charytatywność przymusowa jest zwykłym złodziejstwem, podobnie jak zwiększanie podatków. Przymusową dobroczynność porównuje z przystawieniem pistoletu do głowy…

D’Souza udowadnia moralność kapitalizmu, przekonując, że to przedsiębiorca musi wykazać się gigantyczną empatią, by wymyślić coś, co ludzie zechcą kupić czy przyswoić – wszystkie wynalazki zawdzięczamy takiej zdrowej, „wolnorynkowej” mentalności. Walizkę na kółkach też musiał ktoś wymyślić. To intelektualiści są pozbawieni empatii, dzieł nihilistycznych filozofów nikt przy zdrowych zmysłach by nie kupił, popyt na kawiarniany, lewicowy nihilizm jest sztucznie generowany przez pseudouczonych wykładających modne bzdury na uniwersytetach. Chyba z tego powodu Japonia powoli rezygnuje z nauk humanistycznych – co sam, jako humanista, uważam za wylanie dziecka z kąpielą… ale poważnie, taki Foucault czy Derrida może poważnie zaszkodzić zdrowiu.

Wszystko pięknie, ale ważne jest, żeby w tej generalnie słusznej perspektywie gospodarczej nie zgubić jednak chrześcijaństwa i ewangelicznej miłości bliźniego. Zdaje się, że Duch Święty zirytował się trochę na neokonserwatystów i sprawił, że papieżem został Franciszek. Pomimo wszystko czasem jednak trzeba zacząć od ofiarowania potrzebującemu ryby, a nie wędki, a tym bardziej nie od przekonywania go, że natychmiast powinien zbudować fabrykę wędek. Z drugiej strony, przypomina mi się scena z „Obozu świętych” (1973) Jeana Raspaila, futurystycznej powieści pisanej z ultrakonserwatywnej, monarchistycznej pozycji – tam papież w niezbyt odległej przyszłości lekką ręką pozbywa się wszystkich bogactw Watykanu, przeznaczając je „w ewangelicznym duchu” na pomoc ubogim, w ten sposób generując tylko kolejne zastępy roszczeniowej biedoty, po dziedzictwie kulturowym i arcydziełach sztuki ani śladu, a po Kaplicy Sykstyńskiej hula wiatr i uchodźcy. Co dość niepokojące, przy takich a nie innych priorytetach obecnego papieża nie jest to tak nieprawdopodobna perspektywa…

Z polskiej perspektywy jesteśmy trochę sceptyczni wobec takich nazbyt liberalnych, „korwinowskich” pomysłów na gospodarkę. Autor o Polsce zdaje się ma słabe pojęcie – gdy wspomina o „narodach niosących pałeczkę wolności” wymienia Portugalię, Hiszpanię, Francję i Wielką Brytanię; aż dziwne, że pomija Rzeczpospolitą Obojga Narodów. My widzimy to trochę inaczej, mamy inne doświadczenia historyczne, choćby „Solidarność”, która była czymś więcej niż kolejny roszczeniowy związek zawodowy. Szukamy złotego środka między indywidualizmem i rozwojem gospodarczym a chrześcijańską etyką i wspólnotowością. Może jestem naiwny okrutnie, ale po ostatnich wyborach parlamentarnych czuję ostrożną nadzieję, że jesteśmy wreszcie na dobrej drodze.

5/6

Dinesh D’Souza, Wybaczyć Ameryce, czyli co Stany Zjednoczone dały światu. Tłum. Joanna i Krzysztof Zuberowie. Fijorr Publishing, Warszawa 2015.

Sławomir Grabowski

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.