Nigdy nie należałem do fanów twórczości Ridleya Scotta. Jestem w tej mniejszości kinomanów, która mocniej ceni filmy akcji jego śp. brata Tony’ego — lubił eksperymentować formą, bawić się obrazem i lekką ręką tworzył autorskie sensacyjne perełki. Natomiast twórca „Łowcy androidów” czy „Thelmy i Louise” od wielu lat robi kino dosyć schematyczne. Poprawne, dobrze zagrane, solidnie wyreżyserowane, ale pozbawione szaleństwa, nieprzewidywalności fenomenalnego debiutu „Pojedynek”.
„Marsjanin” miał być wielkim powrotem do świetności Scotta, który po porażce „Prometeusza” miał nie lecieć ponownie w Kosmos. Jego nowe dzieło zostało jednak obwołane powrotem do inteligentnego SF w duchu Stanisława Lema. Czy słusznie?
Wiecznie chłopięcy Matt Damon wciela się w Marka Watneya, który przez tragiczny zbieg okoliczności zostaje na Marsie. Kierowana przez dyrektora o twarzy Jeffa Danielsa NASA najpierw ogłasza publicznie śmierć swojego astronauty, by potem przyznać, że Watney żyje i czeka na ratunek. Ekipa statku wracającego na Ziemię, kierowana przez kpt. Melisę Walis (Jessica Chastain), jest przekonana o śmierci przyjaciela. Jajogłowi z NASA nie chcą narazić życia ludzi, którzy bez wątpienia próbowaliby wrócić po „astronautę Ryana” (czy Damona wciąż trzeba ratować z opałów?). Pełen dystansu do siebie, autoironii i poczucia humoru genialny botanik Watney jest świadom swojego fatalnego położenia. Zakasuje więc rękawy i wbrew przeciwnościom losu (marsjańska pogoda, kończące się racje żywności, psujący się sprzęt NASA) zamierza spróbować przetrwać na Czerwonej Planecie. Jak? Ano hodując ziemniaki i dokonując fizyczno-chemicznych cudów rodem z MacGyvera.
Oparty na książce Andy’ego Weira film Scotta nie jest niczym więcej jak wersją Robinsona Crusoe w Kosmosie. Owszem, miejscami zabawną i pięknie skręconą przez Dariusza Wolskiego, który oddał bezkres tajemniczej planety, ale cała ta historia jest irytująco przewidywalna i wtórna. Wszystkie postacie poza Watneyem trzeszczą papierem owiniętym wokół tektury. Jeff Daniels to przeniesiony z „Newsroomu” do siedziby NASA Will McAvoy. Jessica Chastain wzrusza się i cierpi jak Murph z „Interstellar”, Michael Peña znów jest zabawnym meksykańskim ziomem, a Chiwetel Ejiofor — dumnym i na wskroś uczciwym Afroamerykaninem. Już w pierwszych scenach dokładnie wiadomo, jaki będzie rozwój każdego z nich.
Temat wyjściowy „Marsjanina” jest szalenie inspirujący. Oto mamy oddalonego miliony kilometrów od Ziemi jedynego człowieka na obcej planecie, który zderza się nie tylko z wszechogarniającą pustką (i utworami disco na laptopie koleżanki), lecz również musi stawić czoła własnym lękom, demonom, słabościom i wystawić na próbę duszę, intelekt oraz życie. Nie wymagam od zdeklarowanego ateusza Scotta, by wchodził w metafizyczne dysputy. „Marsjanin” to przecież apologia nauki jako współczesnego Boga. Watneya ratuje nie wiara, ale matematyka i biologia. Niemniej Scott jest za mało empatyczny, by pochylić się nad odczuciami astronauty. Próżno tutaj szukać przeszywającej samotności w bezkresnym Kosmosie, rodem z „Grawitacji” Cuaróna, nie mówiąc już o psychologicznej głębi wybitnej kosmicznej odysei Kubricka. Scott skupia się na wiernym pokazaniu naukowo-technicznych nowinek, by — im bliżej finału — coraz silniej popadać w klimaty rodem z najbardziej wyświechtanych popcornowych letnich hiciorów.
Możliwe, że Ridley chciał zrobić wyłącznie rozrywkowy, jednowymiarowy film dla nastolatków. W takim razie ta produkcja powinna być tak reklamowana. Jako niezobowiązująca, płytka rozrywka w 3D, a nie kosmiczny traktat o samotności Crusoe z kartoflanym Piętaszkiem w marsjańskiej szklarni.
3/6
_„Marsjanin”, reż. ridley Scott, dystr. imperial cinepix _
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/269388-marsjanin-robinson-crusoe-w-kosmosie-recenzja