ANNIHILATOR. Stary dziad nagrał porządny materiał. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Gdy dowiedziałem się, że Annihilator – kanadyjska załoga, a praktycznie projekt gitarzysty Jeffa Watersa – wydaje nową płytę, informacja ta nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Zespół ten przyzwyczaił bowiem swoich fanów, że wydaje dość podobne albumy, które wykorzystują te same środki wyrazu; jedyne różnice polegają na odmiennym ich akcentowaniu. Annihilator porusza się więc pomiędzy heavy metalem a thrashem i konstruuje swoje utwory tak, aby płynnie przechodzić między jednym a drugim. W rezultacie powstają albumy nieco lżejsze jak „Metal”, czy ciążące ku szybkiemu i ostremu graniu jak „Annihilator”. Poprzednik – „Feast” znalazł się jakoś pomiędzy. W dodatku muszę wyznać, że tak podobne granie może zmęczyć i osobiście tak właśnie się czułem, obcując z kolejnymi płytami Watersa i spółki. Na ile wrażenie to zmieni „Suicide Society”?

Przyznam się również, że nie lubię trailerów do płyt. Irytują mnie te kilkudziesięciosekundowe zajawki, w których trzeba pokazać, jaki jest nowy album. A na ile można fakt ten ocenić po tak fragmentarycznych ścieżkach? Niestety, ciekawość wzięła górę i raz czy drugi posłuchałem tego zlepku dźwięków. To, czego się spodziewałem, było nudne, rozwleczone oraz groteskowo ocierało się o autoplagiat. Jednak postanowiłem dać szansę całej płycie, wiedziony myślą, że ocenianie jej po tak skąpym fragmencie jest niedorzeczne. Zanim napiszę więc o tym, co znajdziemy na „Suicide Society”, dodać muszę, że w kapeli dokonała się ważna zmiana. Jest ona o tyle doniosła, że wielu fanów zespołu miało alergię na dotychczasowego wokalistę – Dave’a Paddena – zarzucając mu, na podstawie dość eksperymentalnego krążka „All for You”, na którym rozpoczął karierę z Annihilatorem, ciągoty do nu metalu, czyli grania w stylu Korn czy Limp Bizkit. W środowisku fanów tradycyjnego metalu oskarżenie o nu metal zdaje się niczym kalumnia zarzucająca prawilnemu komuniście odchylenie trockistowskie.

Tradycjonalistów więc pocieszę, że Paddena w zespole już nie ma, a jego miejsce zajął sam Jeff Waters, który śpiewał również na trzech albumach kapeli wydanych w latach 90. Osobiście Paddena lubiłem i żałowałem, że odszedł; ponoć uczynił to z powodów personalnych.

Co więc usłyszymy na „Suicide Society”? Przede wszystkim bardziej miękkie brzmienie niż na ostatnich dwóch albumach – stricte thrashowym „Annihilator” i bardziej różnorodnym „Feast”. Muzyka zespołu, a fakt ten nie powinien dziwić już nikogo, również niczego nowego nie odkrywa, nie łamie standardów, co w tym przypadku jest zaletą, gdyż najnowszy album Watersa i kolegów brzmi nadzwyczaj świeżo. Da się również wychwycić w muzyce zespołu autoplagiaty, ale kwestię tę słychać nie od dzisiaj, więc nie ma co wyważać otwartych drzwi. Jeff Waters jest zdolnym gitarzystą, ale nie chce/nie umie/nie może (niepotrzebne skreślić) wyjść poza swoje wąskie ramy, w których się porusza. Jedno na tej płycie zrobił, czego wcześniej nie dotykał, mianowicie w kilku utworach zbliżył się bardzo mocno do tego, co na swoich klasycznych albumach grała Metallica. Mówię tu przede wszystkim o „My Revenge”, w którym to główny riff gitary prowadzącej do złudzenia przypomina granie młodych, nieopierzonych jeszcze pionierów thrash metalu (albumy „Kill’em All” i „Ride the Lightning).

Takie tempa i taki nastrój słychać również w refrenie innego utworu – „Narcotic Avenue”, który kończy się akustyczną kodą. Takich spokojnych, instrumentalnych partii (nie licząc ballad) nie było w muzyce grupy od pierwszych jej płyt. Przyznać trzeba, że „Suicide Society” robi wrażenie dopracowanego albumu, nie tylko pod względem poszczególnych utworów, ale i dramaturgii całości. Tempa, nastroje i dominacje poszczególnych muzycznych stylistyk są na nim odpowiednio zmieszane: album rozpoczyna się dość lekkim, heavymetalowym utworem tytułowym, po którym następuje omówiony już szybki, thrashowy „My Revenge”. Po nim z kolei słyszymy „Snap” – kolejny wolniejszy i bardziej melodyjny numer. Całość kończy więc „Every Minute” – który będąc w połowie balladą, na szczęście nie wchodzi w rejony zarezerwowane dla kiczu. Wyliczać reszty nie mam zamiaru, akcentuję jedynie to, czego zabrakło na poprzedniej płycie, która zła nie była, ale zabrakło na niej pewnego dopracowania, które odróżnia płytę przemyślaną i spójną od zbioru różnych piosenek wrzuconych na jeden krążek.

Myślę więc, że warto przyjrzeć się temu, co proponuje zespół na swoim kolejnym wydawnictwie. Warto posłuchać, jak po kilkunastu latach radzi sobie Jeff Waters w roli wokalisty. I chociaż, jak wspomniałem, Paddena lubiłem, to na „Suicide Society” jakoś mi nie brakuje jego głosu. Fanów zaś mniej ortodoksyjnego, amerykańskiego thrash metalu, niebojących się łagodniejszych dźwięków, nie muszę chyba przekonywać. Annihilator, chociaż stary już dziad, nagrał całkiem porządny materiał, na którym w spójny sposób przez trzy kwadranse udowadnia nam, że sztucznej szczęki jeszcze nie nosi.

4/5

Michał Żarski

Annihilator, Suicide Society

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych