Doprawdy trudno mi pojąć, jak szwedzko-polski „Intruz” mógł zdobyć na festiwalu w Gdyni nagrody za scenariusz (należała się „Moim matkom krowom”) i reżyserię (skandaliczne pominięcie majstersztyku Skolimowskiego). Debiut absolwenta łódzkiej filmówki, Szweda Magnusa von Horna, był jedynym filmem na festiwalu, z którego seansu miałem ochotę wyjść, trzaskając głośno drewnianym fotelikiem. Z takim impetem, by echo uderzenia usłyszał siedzący na widowni twórca. Skąd taka irytacja?
Zarówno z powodów czysto artystycznych, jak i ideologicznych. „Intruz” to film napuszony własnymi manieryzmami. To zrobione pod gusta krytyków, wyrachowane, artystyczne kino, które na dodatek sprytnie manipuluje widzem. Na szwedzką prowincję trafia tajemniczy 17-letni John (Ulrik Munther). To sterylne miejsce rodem z dowcipnej opowieści Lou Reeda (w „Brooklyn Boogie”), którego przerażał „szwedzki ordnung”. Pragnąca czystości otoczenia społeczność definitywnie chłopaka odrzuca. Nie pozwala zapomnieć mu o przeszłości. John jest bowiem mordercą, który skończył odbywać karę w poprawczaku za zabicie w afekcie swojej dziewczyny. Z pomocą surowego ojca, brata i dziadka (Wiesław Komasa) pragnie ponownie się zaadaptować.
Von Horn jednoznacznie pochyla się nad swoim bohaterem. Nie on jest negatywną postacią, ale jego nietolerancyjne otoczenie. On chce tylko wrócić na łono społeczeństwa, ale ono wymierza mu karę większą niż więzienie. Jak? Przypominając mu na każdym kroku o zbrodni. Reżyser nie pyta, czy otoczenie ma prawo potępiać zbrodniarza, który jest beneficjentem specyficznego systemu karnego w Skandynawii. Cztery lata poprawczaka za morderstwo jest zawstydzająco demoralizującą karą. Szwed mówił w jednym z wywiadów, że zastanawiał się, czy mógłby zabić swoją dziewczynę pod wpływem ekstremalnej zazdrości. „I odpowiedziałem sobie: tak” — wyznaje.
Zatem wszyscy automatycznie dystansujemy się do „potwora”, bo sami mamy w sobie „potwora”? A gdzie podział na fundamentalne wartości, jakimi są dobo i zło? Film rozgrzesza sprawcę i napiętnuje postępowanie ofiar. Nie jest istotne, że robi to subtelnie. Odrażający jest tutaj uczeń, który policzkuje Johna, krzycząc: „Kara śmierci”, a nie „prześladowany w szkole” zbrodniarz, który spędził w poprawczaku zaledwie kilka lat. Czy naprawdę matka jego ofiary, która widzi go na zakupach w supermarkecie, nie ma prawa pragnąć go rozszarpać gołymi rękoma? A może reżyser sugeruje, że wystarczającą karą jest wewnętrzna katusza winowajcy? Po co zatem więzienia i poprawczaki?
To typowe lewicowe pięknoduchostwo, które de facto odpowiada za powolny rozkład zachodniej cywilizacji. To hipisowskie zacietrzewienie pozwala przecież na osadzenie na 21 lat masowego mordercy Andersa Breivika w luksusowej celi, w której narzeka jeszcze na brak internetu. Znakomicie ten idiotyczny system obnażył zeszłoroczny norweski groteskowy western „Obywatel roku”, w którym oprawcom sprawiedliwość wymierzał własnoręcznie ojciec ofiary, który nie mógł liczyć na liberalne sądy.
Natomiast finał „Intruza”, w którym John symbolicznie wyrywa się z przesiąkniętego „kalwinizmem” społeczeństwa, jest jednoznaczny i moralnie odrzucający.
Rozumiem reżyserską konsekwencję von Horna, który wraz z operatorem Łukaszem Żalem (nominacja do Oscara za „Idę”) pokazał skrytość szwedzkiego społeczeństwa i jego wrodzony dystans, wręcz lodowaty chłód. Ta stylistyka jednak irytuje. Nawet wysmakowane zdjęcia Żala nie rekompensują ślamazarnego rytmu filmu, który po prostu nuży. Może i dobrze, że trudno wytrzymać seans do końca, kiedy z całą mocą tytuł ten objawia się jako apologia szwedzkiego państwa niańki.
3/6
„Intruz”, reż. Magnus von Horn, dystr. Gutek Film
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/267770-intruz-zle-spoleczenstwo-odrzuca-wrazliwego-morderce-recenzja