Powrót do formy. Nowy album MY DYING BRIDE. Recenzja

My Dying Bride zawsze byli osobnym zjawiskiem na metalowym podwórku. Ten, powstały z początkiem dziewiątej dekady XX wieku angielski zespół, od początku łączył w sobie muzyczne sprzeczności: deathmetalową wściekłość, doommetalową wzniosłość oraz niewymuszoną elegancję neoklasycznych aranżacji.

I chociaż z czasem wpływy death metalu w muzyce kapeli znikły (aby później powrócić w mniejszych dawkach), trudno było nie rozpoznać dźwięków granych przez My Dying Bride. Zespół ten przyzwyczaił swoich fanów do odpowiednio wysokiego poziomu swoich płyt i dopiero w ostatnich latach zaczął objawiać zalążki kryzysu. Bo, trzeba powiedzieć, dwa ostatnie pełne wydawnictwa kapeli – „The Lies I Sire” oraz „The Map of Your Failures” – były najsłabsze w jej karierze. Ale do trzech razy sztuka, jak mówi ludowa mądrość, i pojawił się nowy album, zatytułowany ponuro „Feel the Misery”.

Do zespołu powrócił dawno niewidziany w nim gitarzysta Calvin Robertshaw, z którym My Dying Bride nagrali wszystkie swoje klasyczne albumy, trzeba jednak dodać, że nie brał on udziału w komponowaniu nowego materiału. Pojawił się zbyt późno, gdy wszystko zostało dokładnie ustalone. Muzyka zespołu brzmi jednak bardziej świeżo, bardziej przekonująco, jakby ten ruch personalny wprowadził między jego członków nowego ducha. I chociaż prochu nie wymyślono, bo muzyka kwintetu to nadal powolny i opatrzony jesienną atmosferą, romantyczny doom metal, w którym słychać i pogrzebowe pasaże gitar, ale i fortepian oraz skrzypce, to jednak nastąpiła spora zwyżka formy.

Muzyka Brytyjczyków jest, jak już dawno nie była, pomysłowa, grana z werwą (chociaż w żółwich tempach) i porządną dawką emocji. Słychać w niej charakterystyczne, powolne i ociężałe tempa gitar, nisko strojonych i wprowadzających nastrój ciemnego jesiennego wieczoru, ale i momenty bardziej przestrzenne, w których pojawiają się tajemnicze dźwięki smyczków oraz instrumentów klawiszowych. A całość tego ponurego konglomeratu brzmi spójnie i przekonuje nawet tych, którzy po dwóch ostatnich płytach zespołu zwątpili w jego twórcze możliwości.

Ciekawym zabiegiem, jak zwykle na najlepszych płytach My Dying Bride, jest odejście od zwrotkowo – refrenowej struktury utworów, tak że trudno nazwać je typowymi piosenkami. Motywy, pojawiające się na początku kolejnych kompozycji, wcale nie muszą zwiastować sposobu, w jaki te utwory się skończą. Słuchacz więc zmuszony jest do śledzenia kolejnych zwrotów akcji, które nierzadko zaskakują – czy to dziwnym nastrojem, czy nagłą zmianą melodyki. Już rozpoczynający płytę utwór „And My Father Left Forever” może zaciekawić klamrową kompozycją i przykuwającymi uwagę emocjonalnymi melodiami wokalu Aarona Stainthorpe’a. Słuchamy więc starego dobrego My Dying Bride, co prawda bez awangardowego szaleństwa pierwszych nagrań, które powróciło na chwilę i niespodziewanie na wydanym w 2003 roku „Songs of Darkness, Words of Light”, ale w porządnym, solidnym wydaniu.

Aaron Stainthorpe wciąż wypłakuje lub wykrzykuje ponure, filozoficzne teksty, dotyczące spraw, z którymi muzyka rozrywkowa raczej nie ma do czynienia: śmierci, przemijania, ulotności życia. Liryki te, chociaż uwspółcześnione i dokrojone do doświadczeń człowieka XXI wieku, stanowią nawiązania do barokowej metafizyki. W końcu w dziesięciominutowych ślimaczo posuwających się muzycznych kolosach trudno śpiewać o czymś innym.

4/5

Michał Żarski

My Dying Bride, Feel the Misery, Peaceville Records 2015.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.