"Gunman". Sean Penn żenująco bawi się w mięśniaka. RECENZJA DVD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Sean Penn na stare lata zamarzył by być jak Liam Neeson, który z wybitnego dramatycznego aktora przeistoczył się po 50-tce niespodziewanie w bohatera kina akcji. O ile jednak Neeson wprowadził do Bessonowskich sensacyjniaków rodem z VHS wiele uroku i świeżego powiewu, Penn jest tylko i wyłącznie parodią. I to nie samego siebie, ale takich mięśniaków jak Jason Statham czy z natury parodystyczni dziadkowie z „Niezniszczalnych”.

Trudno mi właściwie zrozumieć co pchnęło dwukrotnego zdobywcę Oscarów do zrobienia „Gunmana”. Penn, który jest jednym z najlepszych aktorów swojego pokolenia, ale również ciekawym reżyserem m.in. dwóch filmów z Jackiem Nicholsonem ( „Obsesja”, „Obietnica”) firmuje tą szmirowatą opowieść swoim nazwiskiem jako współscenarzysta (sic!). A scenariusz doprawdy zachwyciłby samego Jean Claude Van Damme’a. James Terrier (Penn) niegdyś był cynglem amerykańskich służb. Po wyeliminowaniu ministra gospodarki w rządzie Kongo znika na niemal dekadę, porzucając miłość swojego życia. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć i tajemniczy likwidatorzy znajdują próbującego odkupić dawne grzechy pomagającego teraz Afrykańczykom twardziela. Będą ścigać go przez Londyn aż po Barcelonę by w pięknych okolicznościach przyrody pokazać, że tajemniczy „oni” nigdy nie wybaczają. „Oni” to oczywiście krwiożerczy korpo-kapitaliści zarabiający na konfliktach w wyzyskiwanych krajach trzeciego świata. Sean Penn jest jednym z najbardziej znanych w Hollywood lewaków, który nie przegapia żadnej szansy by dokopać amerykańskiemu imperializmowi i uwypuklić światową walkę klas. Ok, ma do tego prawo. Ale dlaczego robi to w prymitywnym kinie akcji rodem z repertuaru Stevena Seagala sprzed ery, gdy stał się kundelkiem imperialistycznego Putina?

Penn nakręcił w swojej karierze kilka filmów z bardzo mocnym ideologicznym zacięciem jak „Obywatel Milk”, „Fair game” czy „Tłumaczka”. Wszystkie aspirowały do miana poważnego głosu na „ważny temat”. W „Gunman. Odkupienie” demony korporacji są zaś mdłym tłem dla słabej rozwalanki w stylu lat 80-tych. Czy Penn liczył, że za pomocą odmóżdżającego kina z podprogowym przesłaniem trafi do mas? Sęk w tym, że nie ma tutaj nawet minimalnego mrugnięcia okiem do widza czy żonglowania konwencją z dzisiejszego kina Stallone czy Bessona. A do tego współczesny odbiorca ekranowego mordobicia jest przyzwyczajony. Jest tutaj za to nieznośna powaga wiecznie zmęczonego Penna, który eksponuje absurdalnie komiksowo podkreślone przez makijaż i efekty specjalne spocone mięśnie. Żeby jeszcze chociaż sceny akcji przypominały średnią dzisiejszych filmów ze Stathamem, to można by odżałować te dwie godziny widoku gehenny przez jaką przechodzą tak świetni aktorzy jak Javier Bardem, Edris Elba czy Ray Winston. Nawet te są jednak przewidywalne jak felietony Magdaleny Środy i marskie jak publiczne wystąpienia Jana Hartmana.

Sean Penn winien jest odkupienia swoich win za przyciągnięcie widzów swoim wciąż wiele znaczącym nazwiskiem. Czy na kryzys wieku średniego nie lepsze jest kupno Ferrari niż zabawa pukawkami przed kamerą?

2/6

Łukasz Adamski

„Gunman. Odkupienie”, reż: Pierre Morel, dystr: Monolith

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych