Dlaczego Marcin DOROCIŃSKI ma szansę na sukces w kinie amerykańskim?

Polski aktor ma niebawem zagrać w filmie „Anthropoid” u boku znanego z „50 twarzy Greya” Jamiego Dornana, charyzmatycznego Ciliana Murphy’ego i wybitnego charakterystycznego aktora Toby’ego Jonesa. Można by taką informację zbyć wzruszeniem ramion i rzec, że pewnie i tak będzie to nic nieznaczący epizod. A jednak w przypadku tego artysty udział w filmie u boku tak znaczących nazwisk jest powodem do dumy dla polskich kinomanów. Nie można zapominać, że w hollywoodzkich produkcjach pojawiały się polskie nazwiska Izabeli Scorupco, Katarzyny Figury czy ostatnio Weroniki Rosati, która po niezłym występie u boku Dustina Hoffmana i Nicka Noltie w serialu „Luck” ogranicza się niestety do trwających ułamki sekundy ról głównie rosyjskich pań lekkich obyczajów. Wielu polskich aktorów grało też w kręconych w Polsce przez Spielberga czy Polańskiego filmach. Ba, nawet Tomasz Karolak otarł się o fabrykę snów, uczestnicząc w zdjęciach do „Aż po grób” z Robertem Duvallem i Billem Murrayem. Skoro tak wielu polskich artystów poległo w wymarzonym miejscu pracy (choć zdobywca Oscara za „Idę” Paweł Pawlikowski ostentacyjnie się od niego odcina), to dlaczego akurat Dorociński ma szansę na sukces? Odpowiedź na to pytanie jest krótka. Bo jest Dorocińskim.

Antycelebryta

Ten skromny facet, który rzadko pojawia się w plotkarskich kolumnach i podkreśla istotę rodzinnego życia, stał się w ostatnich latach jednym z najbardziej popularnych polskich aktorów. Osiągnął sukces mimo antycelebryckiej postawy i na dodatek jasno zdefiniowanych i niepopularnych poglądów. Nie jest to artysta rozpolitykowany, ale odważnie poparł antyrządową akcję „Ratuj maluchy” i w wywiadzie dla „Gali” podkreślał istotę swojej wiary: „Gdy mieliśmy robić ten film, to się pytałem, czy chłopaki nie chcą sobie „drzeć łacha” z Kościoła i z wiary. Powiedzieli, że nie. Andrzej Saramonowicz był nawet cztery razy na pielgrzymce do Częstochowy. Wywnioskowałem, że wiara jest dla niego czymś ważnym. Powiedziałem: „OK, róbmy to” – mówił  o roli w „Idealny facet dla mojej dziewczyny”. Dorociński pojawia się na ekranach telewizorów i kina od 1995 r. Jednak już na II roku studiów zagrał w telewizyjnym „Cydzie” Krystyny Jandy, która jako pierwsza dostrzegła jego „skromność, inteligencję i szlachetność”. A jednak mimo pochwał tak legendarnej aktorki dopiero ostatnia dekada pokazała całe spektrum jego możliwości artystycznych. Po studiach, podobnie jak wielu gwiazdorów z Hol lywood, pracował jako barman lub wykidajło. Myślał nawet o wyjeździe za granicę i zatrudnieniu się jako kierowca tira. Jego los się odmienił dzięki angażowi w Teatrze Dramatycznym, gdzie zaczął występować u Warlikowskiego, Jarzyny i Lupy. Choć w 1999 r. zagrał świetną rolę w psychologicznym „Torowisku” Urszuli Urbaniak, to przełomem w jego karierze był występ w „Pitbullu” Patryka Vegi.

Choć wcześniej aktor pojawiał się w epizodach u Machulskiego, Bajona, Ślesickiego czy Żuławskiego, to rola Despero w filmie i trzech sezonach najlepszej polskiej produkcji o policji zwróciła na niego oczy widzów i krytyków. Już wtedy można było zaobserwować specyficzny styl gry Dorocińskiego. Jego postać była szorstka, zdystansowana i tajemnicza. Konwencja „Pitbulla” uderzała w infantylne policyjne kino robione nad Wisłą, które było tanią podróbką hollywoodzkiego kina klasy B. „Pitbull” uwypuklał brutalny realizm pracy w polskiej policji. Dorociński znakomicie się czuł w tej konwencji. Wcielając się w pełnego demonów gliniarza spiłował ząb i drastycznie zmienił fryzurę. Ostatecznie stworzył najciekawszą postać policjanta w polskim kinie od czasów Franza Maurera w wykonaniu Bogusława Lindy z pierwszych „Psów”. Za rolę Despera dostał Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego w 2005 r. Już wtedy można było zauważyć coś, co doprowadziło Dorocińskiego do dzisiejszej pozycji zawodowej.

Przeciwstawne role

Zapewne wielu aktorów na jego miejscu poszłoby za ciosem i zagrało kilka ról bazujących na popularnej ekranowej postaci. Tak było w przypadku właśnie Lindy, który zaczynał od wybitnych ról u Kieślowskiego, Holland czy Wajdy, a potem popadł w autoparodię w kolejnych komiksowych produkcyjniakach Władysława Pasikowskiego i jego miernych naśladowców. Linda pozostał jednak ikoną polskiego kina, pierwszym twardzielem kina akcji i ofiarą upadku naszej kinematografii w paskudnych latach 90. Gorszą drogę przeszedł Borys Szyc. Po porażającej roli w „Symetrii” Kondrada Niewolskiego szybko zagrał w „Kasi i Tomku” i z filmu na film (chlubnym wyjątkiem jest „Wojna polsko-ruska” czy „Kret”) coraz mocniej się kompromitował. Nadzieją dla tego utalentowanego aktora jest rola Tadeusza Kantora w realizowanej właśnie produkcji. Dorociński od początku zdaje się mieć na siebie inny plan. Owszem po „Pitbullu”, pojawił się w małej roli w policyjnym serialu „Fala zbrodni” jako funkcjonariusz UOP, ale starał się trzymać swojej zasady tworzenia roli, która byłaby zaprzeczeniem poprzedniej. Nie można zapominać, że polski przemysł filmowy jest specyficzny i nawet po stworzeniu najwybitniejszej roli można nie móc się utrzymać bez grania w serialach i komercyjnych wydmuszkach, czego dowodem jest Tomasz Kot, który po fenomenalnym debiucie w roli Ryśka Riedla zatopił się na lata (aż do zeszłego roku) w masowych produkcyjniakach z logo „polska komedia”.

Choć Dorociński pojawiał się nawet w „Na dobre i na złe”, to szukał ciekawych i wyrywających go z wizerunku amanta ról. Rola amanta została mu zresztą przypisana już w szkole aktorskiej, czego nie znosi do dziś. „Amantami można było nazywać przedwojennych aktorów. Rudolf Valentino – to był amant. Eteryczna uroda i granie na przydechu. W dzisiejszych czasach taki typ nie istnieje” – mówił w jednym z wywiadów. Aktor skrupulatnie stosował się do swojej dewizy grania przeciwstawnych sobie ról. Był więc upadłym trenerem piłkarskim w „Boisku bezdomnych” (2008) Kasi Adamik, jak i dwulicowym, sadystycznym i przerażająco złym ubekiem w wizjonerskim „Rewersie” (2009) Borysa Lankosza. Po nagrodzie za drugoplanową rolę na festiwalu w Gdyni wszedł w najlepszy dla siebie okres kariery. W 2011 r. Dorociński zagrał w dwóch znakomitych filmach, które ugruntowały jego pozycję w polskim kinie. „Róża” Wojciecha Smarzowskiego i „Lęk wysokości” Bartosza Konopki pokazały całe spektrum warsztatu Dorocińskiego. Zarówno jako żołnierz AK wiążący się z Mazurką, jak i zmagający się z chorobą ojca popularny dziennikarz nie bał się dotykać dna duszy swoich bohaterów. Obnażał się przy tym złożoność postaci. Jak wczesny Mickey Rourke czy śp. Philip Seymour Hoffman jednym gestem i spojrzeniem potrafił odmalować przeciwstawne uczucia dojrzałych, ale szukających stabilizacji emocjonalnej mężczyzn, którzy zostali postawieni przed największym uczuciowym wyzwaniem.

Te dwie role otworzyły przed Dorocińskim wrota do grania tak arcyciekawych postaci jak Ryszard Kukliński w świetnym, westernowym „Jacku Strongu” Pasikowskiego, pełny mroków duszy żołnierzaAK w gatunkowo eklektycznej i szalenie ciekawej „Obławie” Marcina Krzystałowicza czy ojciec w osobistym i wzruszającym „Serce, serduszko” Jana Jakuba Kolskiego. A jednak najbardziej wzruszający był w niedocenionej perełce Sławomira Fabickiego „Miłość”, gdzie wraz z Julią Kijowską dobitnie pokazał dramat rodziny skrzywdzonej w prowincjonalnej Polsce przez lokalnego politycznego demiurga. Dorociński ma w sobie pokorę Dorociński pozostał jednak skromnym artystą, który mimo pozycji gwiazdy nie miał oporów, by pojawiać się w epizodach. Zagrał promotora muzycznego w „Jesteś Bogiem” i wąsatego gliniarza będącego niemal parodią Despero w „Drogówcę” Smarzowskiego. U tego samego reżysera pokazał też upodlenie alkoholowe… polskiego gwiazdora mającego szansę na karierę w Hollywood (sic!).

Dorociński podkreślał zresztą w jednym z wywiadów, że u tego reżysera zagrałby nawet bez scenariusza. A to właśnie scenariusz jest kluczowy w wyborze przez niego roli. Dlaczego uważam, że to właśnie Dorociński ze wszystkich polskich aktorów ma szansę na zaznaczenie swojej obecności w Hollywood? Nie dlatego, że na równi, bez kompleksów grał ze znanym hollywoodzkim aktorem Patrickiem Wilsonem w „Jacku Strongu”. Dorociński ma w sobie coś, co zapewnia sukces w fabryce snów. Jest to pokora. „Moim oficjalnym debiutem filmowym były „Krugerandy” Wojciecha Nowaka. (…) Film ten miał pecha. Nie było premiery w kinach, obraz trafił do telewizji i przemknął prawie bez echa. Sporo mnie to nauczyło. Miałem wtedy 26 lat i wydawało mi się, że kariera stanie przede mną otworem. Bolesna lekcja pokory” – mówił w wywiadzie dla „Twojego Stylu” ten uznany przez krytyków aktor. Jestem przekonany, że to tak deficytowe u polskich gwiazdeczek nastawienie zaprowadzi go w rejony, o których sam nie śnił. Zasługuje na to jak nikt z jego pokolenia.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.