Jeśli kojarzy ktoś okres, w którym w thrashmetalowym Anthrax śpiewał John Bush, pewnie kojarzy również jego macierzysty zespół – Armored Saint. Mam jednak nadzieję, że są wśród czytelników tacy, którzy znali kapelę tę przedtem, jak John Bush zastąpił w Anthrax Joey’a Belladonnę. W końcu cztery pierwsze albumy zespołu, a przede wszystkim wydany w 1991 roku „Symbol of Salvation”, to porządne materiały z amerykańskim heavy metalem, a ten zwykle był nieco mocniejszy niż jego brytyjski odpowiednik. W momencie dojścia Busha do Anthrax zespół rozsypał się, aby w dziesięć lat później powstać z martwych i wydać całkiem udany krążek zatytułowany „Revelation”. Potem znów dekada ciszy i kolejna płyta „La Raza”, również całkiem niezła. Pięć lat po ostatnim wydawnictwie Armored Saint ponownie przerywa milczenie.
Trzeba przyznać, że Armored Saint należy do tych zespołów, które nie publikują nagrań zbyt często, ale jeśli już to robią, nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Najnowsza płyta kapeli – „Win Hands Down” – jest tego doskonałym dowodem. Wyprodukowana przez legendę sceny amerykańskiej – Billa Metoyera, brzmi tłusto i organicznie. Muzyka kapeli nigdy nie była typowym heavy metalem, w którym roi się od smoków i potworów, a refreny piosenek mogłyby być śpiewane w cyrku. Jednak na ostatniej płycie słychać to jeszcze lepiej. Utwory pełne są mocnych, gitarowych riffów, utrzymanych w średnich tempach i w tonacjach przydymionych bluesowymi harmoniami. To szkoła Metalliki z „Load”, a nawet kapel takich jak zapomniany (a niesłusznie) Mindfunk, który bardzo udanie łączył heavymetalowe brzmienia z poetyką grunge. I taka jest muzyka na najnowszym albumie Armored Saint. Bliżej czasami do dojrzałego hardrocka, do szybszych numerów Alice In Chains, niż do tego, co przeciętny słuchacz nazywa heavy metalem.
Płyta rozpoczyna się szybkim raczej i przebojowym numerem tytułowym, w którym obok całej heavymetalowej struktury instrumentalnej, akcentowanej przez świetne partie solowe, słyszymy charakterystyczny, ciepły i bardzo melodyjny wokal Johna Busha. Jesteśmy więc w domu. Zespół przez dziewięć kawałków rzadko zwalnia tempo, czyniąc to jedynie w bardziej rozbudowanym i przestrzennym utworze – „Muscle Memory”. Dopiero pod koniec płyty słyszymy akordy fortepianu, to zaczyna się „Dive”. Spotyka się na tym albumie cała klasyka amerykańskiego grania metalowego: słychać nieraz thrashmetalowe riffy, bluesowe harmonie, hardrockowe tempa, melodykę grunge, wirtuozerskie solówki oraz ten złoty środek, dzięki któremu do dzisiaj z wypiekami na twarzy słucha się „Slave to the Grind” Skid Row. „Win Hands Down” to ta sama szkoła, ale dojrzalsza o doświadczenie ponad dwudziestu lat. Jak dobrze, że powstają takie albumy, które po raz kolejny zadają kłam tezie, że heavy metal to banalna muzyczka dla miłośników Rhapsody of Fire.
4.5/5
Michał Żarski
Armored Saint, Win Hands Down, Metal Blade 2015.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/258482-amerykanska-klasyka-nowy-album-armored-saint-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.