Zaskakują mnie pozytywne (choć ostrożne) recenzje „Jurassic World”, który pretenduje do bycia jedynym oficjalnym sequelem klasyki Stevena Spielberga z 1993 roku. Colin Trevorrow nie tylko nie ma błysku mistrza, ale nie potrafi nawet specjalnie z nim specjalnie igrać. Trójwymiarowa wersja ucieczki przed wkurzonymi dinozaurami jest naszpikowana odniesieniami do „jedynki”, ale nie mają one ani krzty urwisowskiego wdzięku widocznego choćby w opartym na klasyku sprzed lat nowym „Mad Maxie”. Ostatecznie po seansie zostaje tylko pusty zachwyt nad efektami specjalnymi, które bez dobrego scenariusza szybko jednak nużą.
Jasne jest, że niewiele można wyciągnąć ze schematu: rządne wrażeń ludziska przyjeżdżają na wyspę oglądać dinozaury, które urywają się „ze smyczy” i ganiają przybyszów robiąc rooooooaaaaar! Skoro jednak zdecydowano się do tej historii powrócić, można było chociaż spróbować nakręcić ją w minimalnie nieszablonowy sposób. „Jurrasic World” jawi się niestety jako przykład kompletnego zblazowania twórców z Hollywood, wyprutych ze świeżych pomysłów i przestraszonych odejściem od bezpiecznego schematu letniego blockbustera.
Nie będę pisał o technicznej stronie filmu, bowiem spełnia ona wyśrubowane standardy wysokobudżetowego rozrywkowego kina. Standardy te zachwycają, porywają i pozwalają widzowi czuć się jak w najlepszym parku rozrywki. Tylko co z tego, skoro w pewnym momencie ten rollercoaster fenomenalnych efektów specjalnych zaczyna nużyć przez brak ciekawej historii. Pozujący na nową wersję Indiany Jonesa ( nomen omen?) Chris Pratt jest ciosany na tyle grubo, że nie wywołuje nawet uśmiechu u fana prostego kina akcji lat 80-tych. Pozbawiona pociągającej histerii Laury Dern Bryce Dallas Howard w garniturku mogłaby zagrać w społecznej kampanii o ambitnych robotach, które „nie zdążyły urodzić dziecka”, a para dzieciaków wygląda jakby była napisana przez uczestnika konkursu na najbardziej bezczelne ksero oklepanych schematów z Hollywood. Do tego dochodzi parodystyczna ( niestety bez takiego zamiaru) rola Vincenta D’Onofrio, wcielającego się w najczarniejszy z czarnych charakterów pasujący raczej do armii Dr. Zło z „Austina Powersa”.
Przesłanie „Jurassic World” jest zacne, ale już wyeksploatowane przez Spielberga. Jest to przestroga przed igraniem z naturą i pochwała wartości rodzinnych. W nowej wersji dochodzi do tego potępienie nieodpowiedzialnej i nakierowanej wyłącznie na zysk genetyki. Zamiast ikonograficznego już T-Rexa mamy zmutowanego Indominusa Rexa. Te wątki są jednak wyłącznie dodatkiem do podlanego zbyt mdłym karmelem popcornowego letniego blockbustera, który w zestawieniu z filmem Spielberga jest wyłącznie podróbką, kolejnym niepotrzebnym sequelem. A przecież twórcy mieli ambicje zrobić jedyną godną kontynuacje wizjonerskiej ekranizacji książki Michaela Crichtona. Ich brak pomysłu doskonale symbolizuje rola ożywczego Francuza Omara Sy, który zamiast stworzyć epizod choćby w połowie tak wyrazisty jak Samuel L. Jackson w „jedynce” błąka się po ekranie wygłaszając fatalnie napisane kwestie. Jedna z postaci filmu paraduje w kupionej w internetowej aukcji koszulce z logo Parku Jurajskiego z lat 90-tych. Zdecydowanie lepiej wydać pieniądze na taki gadżet niż na bilet do kina.
2/6
Łukasz Adamski
_„Jurassic World” reż: Colin Trevorrow, dystr: United International Pictures Sp z o.o. _
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/255914-jurassic-world-dino-znow-robi-rooooooaaaaar-tylko-po-co-recenzja