BRACIA FIGO FAGOT. Żenada w rytmie disco. RECENZJA

Disco polo kocha więcej Polaków, niż może się zdawać. Zawsze dziwił mnie fakt, że ludzie twierdzą, iż piosenek discopolowych nie słuchają, ale potrafią wiele z nich zanucić. Od wielu lat niemal żadne juwenalia nie potrafią obyć się bez tej muzyki, rozbrzmiewa ona nie tylko w Polsce wschodniej, ale niesie się po każdym akademiku. Nie trzeba było czekać długo, aby ci, którzy wstydzą się słuchać Boysów, Milano czy Akcentu, dostali swój koncesjonowany produkt disco polo. Mowa o Braciach Figo Fagot, którzy pełnią wśród studenckiej braci tę samą rolę, co udające mięso produkty wśród wegetarian. I jakkolwiek dwie poprzednie płyty zespołu, „Na bogatości” oraz „Eleganckie chłopaki”, brały rzeczoną stylistykę w pewien nawias, tak na nowym, wydanym kilkanaście dni temu albumie nikt do nas oka nie puszcza. „Discochłosta” to disco polo: chamskie, ordynarne i warte tyle uwagi, co zarzygana toaleta z tekstów Braci Figo Fagot.

Nie ma się co oszukiwać, humor reprezentowany przez zespół zawsze zbliżał się do koszarowego. Ale było na poprzednich wydawnictwach wyraźnie zaznaczone, że wokalista podmiotem lirycznym nie jest. Mieliśmy do czynienia z ludyczną liryką maski, za pomocą której twórcy wcielali się w wąsatego jegomościa, który ma uprzedzenia wobec Cyganów, lubi seks z przygodnie poznanymi dziewczętami w dyskotekach, przepada za piciem wódki i ma kompleksy typowego prowincjonalnego cebulaka. Często pojawiające się w tekstach wulgarne określenia kobiet („świnie”) raczej chamstwo obnażały, niż były jego pochwałą. Satyra była więc wyczuwalna, i chociaż nie ma wątpliwości, że za pomocą wulgarnego języka, to teksty BFF piętnowały pewne zjawiska społeczne.

Miałem okazję rok temu uczestniczyć w koncercie zespołu, który okazał się niezwykle ciekawą obserwacją socjologiczną. Szał na widowni niemal jak za złotych lat The Beatles, tyle, że piszczące i spazmujące dziewczęta zastąpił statystyczny polski student, upojony wódką, czekający na nową porcję wulgaryzmów padających ze sceny. Sami muzycy, nie wiem, czy bardziej zażenowani tym faktem, czy wkręceni w jarmarczną atmosferę, za kołnierz nie wylewali. Odniosłem wrażenie, że większość publiki teksty kapeli odebrała dosłownie. Wydało mi się, że widzę zbiorowisko klasycznych chamów, którzy nie zrozumiawszy drugiego dna liryków Braci Figo Fagot, wykrzykiwali razem z wokalistami swoje frustracje i kompleksy względem płci przeciwnej.

Na jednym z akademików w moim mieście ktoś namalował hasło „Studenci – subkultura prymitywów”. I jakkolwiek stereotyp ten krzywdzący jest dla tych żaków, którzy kulturę osobistą posiadają i reprezentują wyższy poziom intelektualny niż matura zdana na 30%, to w dużej mierze jest on prawdziwy. Nowy album Braci Figo Fagot nie bierze więc niczego w nawias, wyrzuca drugie dno i kieruje swój przekaz do „subkultury prymitywów”. Głównym motywem pojawiającym się więc w tekstach zespołu jest picie wódki. Jak zwykle, pojawia się w nich wulgarny seksizm, tym razem również bez nawiasu; co więcej, użyto tych samych grepsów i metafor, co na poprzednich wydawnictwach. Robi się więc nie tylko bardziej chamsko, ale bardziej przewidywalnie i nudniej. No bo ile można śpiewać o tym, że trzeba nalać wódki, aby się sponiewierać, że trzeba wyjść w miasto i się sponiewierać, że w końcu trzeba sobie dobrze „poruchać”.

Schamienie ukazane na „Discochłoście” nie jest oczywiście przez Braci Figo Fagot wymyślone. Ono wyziera również z naszych pożal się Boże kabarecików, których jedynym pomysłem na rozśmieszenie widowni jest rzucona w jej stronę „kurwa”, albo przebranie się za księdza lub babę. Sączy się z debilnych polskich komedyjek, których tytułów przez litość dla ich twórców tutaj nie przywołam. A jak się wtedy ludzie bawią! Jak się śmieją, jak podoba im się to rzucanie mięsem! Proroczą wizję takiej sytuacji przedstawił w „Idiokracji” Mike Judge. Ten nakręcony w osiem lat temu film celnie punktował prymitywizm naszej kultury masowej. Jego akcja, mająca miejsce około roku 2500, tak naprawdę ukazywała nasze społeczeństwo, które śmieje się tylko wówczas, gdy ktoś zabluzga, albo zostanie kopnięty w jaja.

Nie można się nie ubrudzić, obcując z fekaliami. Bracia Figo Fagot, parodiując stylistykę disco polo, sami ulegli jej najbardziej kloacznemu nurtowi, tym piosenkom o „łapach w górze”, „seksie z sąsiadką” czy „bani u Cygana”. Doprowadzili ją jednak do granic chamstwa. Może dla jednych „Discochłosta” nadal jest dowcipnym i celnym obnażeniem wad tej muzyki i polskiego plebsu, dla mnie natomiast te kilkadziesiąt minut jest przebywaniem wśród półgłówków i chamów, którzy zapijają mordy tanią wódką z Tesco i dzień przed egzaminem przygotowują ściągi, bo ich mózgi nie są w stanie przyswoić żadnej wiedzy.

Michał Żarski

1/6

Bracia Figo Fagot, Discochłosta, SP Records 2014.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych