PRYWATNA WOJNA ROSY. Samotna kobieta vs mafia. FRAGMENT 2

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Pierwsza książka na polskim rynku wydawniczym, która pokazuje, czym naprawdę jest kalabryjska mafia. To głos prawdy wydobywający się ze środka piekła. Prawdziwa historia młodej kobiety, która buntuje się przeciw ’ndranghecie – najpotężniejszej organizacji przestępczej we Włoszech. Przejmująca opowieść Rosy Canale rzuca nowe światło na rzeczywistość, panującą w miasteczku San Luca, położonym na południu Włoch, kolebce ’ndranghety. W książce splatają się niezwykle intrygujące życiorysy kobiet żyjących w Kalabrii – żon, matek, sióstr ofiar, pochłoniętych przez mafię.

Tylko u nas fragment książki!

Pistolet na stole

Życie nocne w Reggio Calabria to prawdziwy barometr społeczeństwa. W barach i dyskotekach wyczuwa się dynamikę, relacje, równowagę, wartości. Widać sprawy brudne i sprawy czyste. Zauważa się kochanków, tupeciki, skłonność do alkoholu u tych, którzy obnoszą się ze swoją wielkością. Widać, kto pije za dużo, kto udaje, że pije, żeby się nie skompromitować, kto ćpa naprawdę, a kto dla zabawy. A w tamtym okresie krążyło mnóstwo ko­kainy.

Przez tę soczewkę Reggio miało kształt nieistotnej ludzkiej konglomeracji, z obsesją na punkcie wizerunku i obowiązku wszechobecności.

Kiedy w Malalunie wydawałam przyjęcie, wszyscy chcieli móc powiedzieć „byłem tam”. Wywęszyłam tę powszechną manię pierwszoplanowości i zaczęłam ograniczać liczbę wstępów, trzeba było wcześniej zarezerwować miejsce i zapisać się na listę, a telefon nie przestawał dzwonić. Ustaliłam także dress code: zakaz dżinsów i koszul na wierzchu. Wszyscy przybywali odstawieni jak dandysi.

Było to piękne środowisko, stworzone z niczego, zbudowane w otwartej czeluści, czeluści prowincjonalnej hipokryzji. A ten, kto obnosił się z lekko wyższym od innych poziomem życia, był czczony i głaskany jak Rockefeller. Wyglądać liczyło się o wiele bardziej, niż być. A cumandari ? Tak. Dla nich rozkazywanie było bez wątpienia lepsze od chodzenia na kobiety.

Gdy czyta się relacje antymafijnej komisji parlamentarnej, sprawozdania policyjne, artykuły prasowe, widać, że wiele miejsc rywalizuje o berło „stolicy ’ndranghety”. San Luca, Platì, Gioia Tauro. Według byłego prokuratora republiki w Reggio Calabria, Giuseppe Pignatone, nie ma co do tego wątpliwości – stolicą ’ndranghety jest miasto nad Cieśniną. Kwestia umowna, w gruncie rzeczy. Jedno, co pewne to to, że Reggio zaludnia mnóstwo osób „chorych na ’ndrinę”: mężczyzn i kobiet dotkniętych syndromem, który każe im w niemalże maniakalnym napięciu obnosić się z władzą, szacunkiem, protekcją, pobłażliwością. Gdyby ’ndrangheta miała swój oficjalny statut założycielski, to właśnie byłyby jej wartości nośne.

Chorzy na ’ndrinę są tak liczni, że szybciej byłoby rozpoznać wśród nich rzadkie osobniki zdrowe. Nie znoszę uogólnień, kiedy mowa o mojej ziemi i moich ziomkach, jednak jestem pewna, że gdyby w spisie ludności zadano pytanie, „czy kiedykolwiek użyłeś wyrażenia: czy nie wiesz cu sugnu ieu ?”, dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców Reggio zakreśliłoby odpowiedź „tak”. Ale uwaga: chorzy na ’ndrinę często nie mają nic wspólnego z prawdziwą ’ndranghetą, są tylko uwiedzeni przez urok zła. Mierne osobniki rozpoznawalne dzięki koszulom rozpiętym aż do pępka, złotym łańcuchom na szyi i ogromnym pierścieniom na małym palcu. Mężczyźni-karykatury, w większości nieszkodliwi, czasem denerwujący.

Istnieje też inna kategoria, bardziej perfidna – profesjonaliści – mężczyźni i kobiety „wyuczeni”, którzy otworzyli drzwi swoich salonów pewnym nieuczciwym dostojnikom – z zauroczenia czy z oportunizmu. „Lepsze” Reggio nigdy nie pogardziło kawą, aperitifem czy kolacją z przedstawicielami znanych rodzin przestępczych. Ale jeszcze bardziej żenujący jest fakt, że pokazywanie się w towarzystwie pewnych osób nie jest powodem do kompromitacji społecznej, przeciwnie, liczy się – jak dodatkowa gwiazdka, która otwiera na oścież nowe horyzonty.

Uśmiechnęłam się na dźwięk zdania, które ostatnio przeczytałam, przypisanego anonimowemu śledczemu: „Gdybym był gubernatorem Kalabrii, zniósłbym prawnie słowo compare”. Compare to ojciec chrzestny twojego dziecka, a comare to matka chrzestna. Ale znaczenie tych terminów zmieniło się i poszerzyło, aż zaczęło oznaczać ogólnie bliskość, dobrowolnie nabyte pokrewieństwo, a więc przymykanie oka, wsparcie, współudział.

Tłumaczył to absolutnie jednoznacznie były radca regionalny Francesco Morelli, w tym czasie aresztowany. W 2005 roku, po zabójstwie wiceprezydenta Kalabryjskiej Rady Regionalnej Francesca Fortugno, Morelli przyjął następcę Mimma Creę, już wtedy podejrzanego o związki ze światem przestępczym, a później skazanego w pierwszej instancji za współpracę z mafią, aforyzmem, który w pewnych południowych rejonach jest filozofią życia: U cumpari du cumpari è to cumpari. Compare twojego compare to twój compare – nierozwiązywalna pajęczyna przyjaźni, wsparcia, jedności, także w robieniu świństw.

Chorzy na ’ndrinę posiadają poza tym ceremonialny zbiór wyrazów i zwrotów o jednoznacznej dla nich wymowie, wskazujących absolutną podległość władzy: „Do dyspozycji”, Non v’incaricati, ma vidu ieu , „Nie ma problemu”, „Uznajcie to za zrobione”. Pi l’amici… Słowa, które nabierają pełnego znaczenia, kiedy zostają okraszone uściskami dłoni i kawą w barze.

Pamiętam brata pewnego ważnego ojca chrzestnego – za każdym razem, kiedy wchodził do baru w Reggio, robił wszystko, żeby tylko zapłacić za kawy przyjaciół. Tupał w podłogę prawą stopą, podnosił dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym i wołał: E’ pagatu! .

O ile dla prawdziwej ’ndranghety obsesja władzy wykracza daleko poza bogactwo, dla chorych na ’ndrinę prostackie demonstrowanie władzy, której się nie posiada, to bezowocna próba potwierdzenia chwiejnej tożsamości. Poszukiwanie własnego miejsca w kalabryjskim wszechświecie, gdzie jedyne, co się rozprzestrzenia, to frustracja.

I w ten oto sposób, w cyrku rzekomo „lepszych” i chorych na ’ndrinę ludzi, Rosy Canale zmieniła się pewnego dnia w gwiazdę show-biznesu.

Częstowałam szampanem, płaciłam za kolacje, robiłam prezenty. Miałam coś w rodzaju dworu, ludzi, którzy przynosili mi nawet rano śniadanie do domu. Służących. Chodziłam po ulicach z ogonkiem wielbicieli, ponieważ mój lokal był najbardziej trendy i byłam opinion leader, tak o mnie mówiono. Poruszałam masy, gdybym powiedziała: „Zróbmy przyjęcie w stajni”, ludzie przyszliby tańczyć szczęśliwi wśród bydła i łajna. Kreowałam tendencje, a Malaluna zyskał przewagę nad wszystkimi quaquaraqua. Inne lokale podupadały, za to ja organizowałam wysokiej klasy urodziny i przyjęcia.

W Malalunie krążyły narkotyki, a ja tego nie zauważałam. Aż pewnego wieczoru zobaczyłam, jak jakiś chłopak wkłada do rąk drugiemu kulki z aluminium. Z tyłu, ukradkiem. Kokaina. Zawołałam go.

W moim lokalu mocno trzymałam ster, to ja ustalałam, co można i co należy robić. Krążyłam bez przerwy, także po toaletach, zainstalowałam system kamer. Wymagałam wychowania i ułożenia. Przez pierwsze dwa lata nie miałam ani jednej dyskusji z klientami, żadnej skargi. Wszystko było doskonałe, gładkie, łatwe.

W każdym razie przyłapuję tego faceta, jak przekazuje kuleczki swojemu compare. Zabieram go do kuchni, razem z bramkarzem, i mówię mu: „Co ty, do diabła, robisz? Co to za syf?”. On ma kolejnych sześć kulek w kieszeni, każę mu je oddać. Jest ze strefy południowej, może mieć niewiele ponad dwadzieścia lat, znam go i wiem, że ma problemy z uzależnieniem od narkotyków. „Nie pokazuj się więcej tutaj”, rozkazuję mu zdecydowanie, ale w gruncie rzeczy moim zwykłym matczynym tonem, od którego nigdy się nie uwolnię.

Biorę te sześć kulek, wkładam do czarnego worka na śmieci i biegnę do śmietników na rogu, żeby je tam z całą siłą cisnąć. Mam na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem, ale nie jest mi zimno, chcę tylko uwolnić się od tego obrzydlistwa. Po powrocie do lokalu biegnę do kuchni, ludzie z obsługi patrzą na mnie w milczeniu, kiedy myję obsesyjnie ręce płynem do mycia naczyń. Kilka wieczorów później przyłapuję kolejnego. I zdaję sobie sprawę, że to proces, którego nie da się kontrolować.

Otworzyłam nagle oczy. Kuleczki z aluminium przekazywało sobie mnóstwo ludzi, a w tym czasie rosła sprzedaż alkoholu. Kto używa kokainy, tłumi jej neurotyczne działanie alkoholem. Kiedy później nadchodzi down  i efekty substancji znikają, jesteś skończony. W Malalunie czasami widywałam, jak ludzie czołgali się do wyjścia. Mężczyźni i kobiety. I nagle dotarła do mnie przejrzysta prawda.

W toaletach byli ludzie, którzy wąchali. Z największym impetem ćpały kobiety do trzydziestego roku życia, które narkotykami dodawały sobie animuszu. Śmietanka towarzyska Reggio Calabria była zakażona aż do szpiku kości, a ja nie chciałam, żeby mój lokal stał się centrum miejskiej sprzedaży narkotyków. Nie chciałam, żeby mówiono w mieście: „Widzisz Rosy Canale? Jeździ mini cooperem i nosi kozaki za tysiąc euro, bo sprzedaje kokainę”. Nie. Chciałam, żeby mówiono, że Rosy Canale ma piękny samochód i wyrafinowane ubrania, ponieważ ciężko pracuje i należy do uczciwej grupy. Zdrowej. Chciałam zachować swoją czystość. Dla mojej córki, dla mojej rodziny. Dla siebie samej.

Pewnego wieczoru przychodzą jacyś ludzie. Jednego z nich znam. W rzeczywistości są już klientami, ludźmi poznanymi przy żartach i tańcach w czasie pracy.

Przychodzi więc i mówi mi: „Hej, Rosy, che cavolo succidiu? Wszystko w porządku, commare!”.

Commare do mnie? A kogo my niby razem trzymaliśmy do chrztu, ja i ty? Ja się na to nie zgadzam, na bycie commare dla tego compare. Ten ciągnie: „Commarella, wiem co się stało z tym chłopcem. Pozwól mu zarobić tych sto euro, bądź grzeczna”. Nie rozumiem, kim jest ten facet, do jakiego należy kręgu. Myślę sobie, że to przyjaciel tego chłopaka, którego przepędziłam, przychodzi się za nim wstawić. „To poza dyskusją”, odpowiadam mu. „W moim lokalu nie chcę narkotyków”.

Zaledwie kilka wieczorów później przyłapuję tego samego chłopaka i krew mi napływa do mózgu. Powtarzam mu raz jeszcze: „Masz już tutaj więcej nie przychodzić”.

Znów wraca do mnie z wizytą ten drugi, obrońca. „A więc nie chcesz być grzeczna…” Tym razem przyszedł w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nie ustępuję: „Właśnie dlatego, że jestem grzeczna, nie chcę świństw w moim lokalu”.

On mnie odsuwa, otwiera drzwi do kuchni, wchodzi i daje mi ręką znak, żebym szła za nim. Dwóch współpracowników kończy czyścić i zapełniać lodówki. Spoglądam na nich, oni w jednej chwili rozumieją i znikają.

Mówię do faceta: „Chyba się nie zrozumieliśmy”. A on: „Storticedda, to ty nic nie rozumiesz. Oni i tak to będą dalej robić. Nie jesteś w stanie ich powstrzymać”.

Nalegam: „To jest mój dom. Na zewnątrz, na chodniku, możecie chodzić nawet ze strzykawkami wbitymi w ramię”, to zdanie pamiętam dokładnie, „ale tu w środku – nic”. A ten zrzuca maskę: „Stai rompendo , pakujesz się w sytuację, która nic dobrego ci nie przyniesie”.

Przerwa. On wyrokuje: „Każdy tutaj musi wykonywać swoją pracę”.

Byłam jedynie ponadprogramowym kłopotem dla ich działalności. Gdyby nie sprzedali narkotyków u mnie, zrobiliby to bez problemu gdzie indziej, ale nie o to chodziło, ja byłam nieposłuszna, nie pochyliłam głowy, nie uścisnęłam dłoni, nie poszłam na kompromis. Byłam kobietą arogancką, a te dwa słowa zestawione ze sobą nie były często słyszane w tych stronach. Mówię mu: „Wyjdźcie stąd, ty i twoi przyjaciele, a jeśli ktoś cię przysłał, to przekaż mu, że dintra a me casa farò chiddu ca dico ieu, e non chiddu chi comandano l’altri ”.

„Ach, no to brawo!”, odpowiada. „Spodziewaj się gorzkich niespodzianek”.

Lato 2003 roku było zjawiskową porą roku. Malaluna płynął na pełnych żaglach, a inne lokale, którym z kolei szło nie najlepiej, powierzały mi organizację imprez, żebym odmieniła ich losy. Przygotowywałam dla nich wieczorki taneczne, przyprowadzałam klientów i osobiście zajmowałam się oprawą muzyczną. Imprezy zawsze odnosiły sukces, zbierałam ponad dwa tysiące osób na wieczór. Pracowałam dwadzieścia cztery godziny na dobę, byłam nie do zdarcia, a mój krąg wielbicieli był wciąż obecny. Łudziłam się, że wystarczy dobrze pracować, mieć dobre pomysły i je realizować, aby osiągnąć sukces w biznesie i potem go utrzymać. Ale jesienią 2003 roku zaczynają się straszliwe czasy. Rosy Canale uwiera. Nie zapomnieli o mnie.

Któregoś wieczoru mój mini cooper jest zadrapany. Następnego – ma pocięte opony. Kolejnego – jest cały pokryty splunięciami i wyzwiskami zarysowanymi ostrzem noża.

Prawie każdego ranka, otwierając lokal, znajduję klej w zamku, zatrudniłam kowala, który pomaga mi się włamywać do środka w każdy boży dzień.

Napierają na mnie powoli, w stałym i nieprzerwanym rytmie, i wciąż napotykają mój opór. Chcą, żebym się poddała, żebym w końcu zgodziła się na tę ich ofertę milczącej współpracy, i po krótkim czasie zaczynają mnie destabilizować mentalnie, chcą mnie pozbawić kontaktu z rzeczywistością. Krok po kroku.

Zaczynają przestawiać mi samochód. Parkuję go w jednym miejscu, a kiedy wychodzę z lokalu późną nocą, nie znajduję go tam, gdzie go zostawiłam, tylko kilkaset metrów dalej. Nietknięty, zamknięty, bez śladów włamania. Mówią mi w ten sposób, że mogą wejść do mojego domu, kiedy chcą i zrobić tam to, co im się podoba.

Za pierwszym razem myślę, że samochód został skradziony. Znajduję go po godzinie na podjeździe, dwie przecznice za Malaluną. Jestem pewna, że zaparkowałam go gdzie indziej, ale wmawiam sobie, że się mylę. Jestem zmuszona przyznać, że mój umysł płata mi brzydkie figle. Moi współpracownicy mówią mi, że za dużo pracuję, że jestem na granicy wyczerpania nerwowego. Muszę odpocząć.

Kolejnego wieczoru powtarza się ten sam film, z prawie identycznymi sekwencjami. Ale ja nie mogę się pogodzić z myślą, że oszalałam. Kupuję mały cyfrowy aparat fotograficzny i każdego wieczora po zaparkowaniu robię zdjęcie mojemu mini cooperowi z jakimś szczegółem, który znajduję w pobliżu: wejściem do teatru, znakiem drogowym, szyldem. W zeszycie zapisuję datę, miejsce, kierunek pojazdu i wrzucony bieg: „Dzisiaj, 13 listopada o godzinie 18.07, zostawiłam samochód obok Teatru Miejskiego, na podjeździe. Po mojej prawej stronie stoi śmietnik, zostawiam wrzucony trzeci bieg. Podpisane: Rosy Canale”. Tak, podpisuję się. Ktoś mógłby przywłaszczyć sobie zeszyt i napisać coś innego albo zmienić moje słowa. Nawet to mi przyszło do głowy.

To dziwne, zostawić wrzucony akurat trzeci bieg, prawda? A jednak to właśnie dzięki temu miałam pewność, że ktoś przestawiał auto wedle własnego upodobania. Ponieważ pewnego wieczoru, kiedy znalazłam samochód i chwyciłam za dźwignię zmiany biegów, zobaczyłam, że był wrzucony pierwszy bieg. Miałam dowód na to, że rzeczywistość ciągle istniała – przed moimi oczami. Nie była jedną z najlepszych, ale przynajmniej nie zwariowałam.

Kiedy ich demaskujesz, gra się kończy. I przechodzi się do czegoś innego.

Nową logiką ich działania było rzucanie mnie na kolana podczas ważnych wieczorów. Na zmianę zawsze ktoś z personelu rozchorowywał się w piątek, w sobotę albo podczas uroczystych przyjęć. Zostawałam nagle jedynie z dwoma kelnerami i klientami, którzy skarżyli się na powolną obsługę. Albo przychodziło dwóch idiotów i zaczynali się tłuc między sobą, tylko po to, żeby mi stworzyć problemy. Wówczas szłam do bramkarza zapytać, dlaczego ich wpuścił, a ten odpowiadał: „To koniec mojej zmiany, nie mam obowiązku już pracować”.

Często zajmowałam się kasą i barem jednocześnie, żeby się nie poddać, byłam pobudzona, reagowałam nerwowo. Lokal nadal funkcjonował, ale zmieniła się atmosfera, a ja czułam się jak w pu­łapce. Później spalili mi samochód pod domem. Zostawili mi poderżniętą kurę zawieszoną przed Malaluną.

Miałam nóż na gardle i nie mówiłam o tym nikomu. Bałam się, że mi nie uwierzą i będą o tym rozpowiadać, nie chciałam, żeby do uszu moich prześladowców dotarł mój niepokój, moja kruchość. Nie byłam już w stanie schodzić na niższe piętro Malaluny, półmrok, głośna muzyka, fakt, że nie rozpoznawałam twarzy osób, sprawiały, że czułam się, jakbym się dusiła. Do dziś nie znoszę zamkniętych miejsc, rzadko wsiadam do windy, nie jeżdżę pociągiem. Ale zdarza mi się czuć niepewnie nawet na stadionach. Prawda jest taka, że nie jestem w stanie przebywać w miejscach, z których trudno znaleźć wyjście, muszę wiedzieć, że jest jakaś droga ucieczki i znać do niej dostęp.

W tym nieszczęśliwym okresie spędzałam całe wieczory przy drzwiach z bramkarzami. W ciszy, ze wzrokiem wbitym w monitor wyświetlający film, który znałam na pamięć. Nie byłam w stanie się stamtąd ruszyć.

Widzę teraz tę bezbronną i zagubioną Rosy, jakże daleką od dzisiejszej. Wzbudza we mnie czułość. Chciałabym pogłaskać ją po głowie i powiedzieć, że wszystko się ułoży, ale nie mogę. Ponieważ wiem, że już niedługo opadnie kurtyna. Może przewidywała to również ówczesna Rosy. Będąca kobietą oczekującą na katastrofę.

Zostały ze mnie skóra i kości, czterdzieści trzy kilo, z czego przynajmniej półtora kilo włosów, mówił mi mój lekarz. Paliłam strasznie dużo, budziłam się w środku nocy zdjęta strachem. Ale nie byłam w stanie tego strachu uzewnętrznić, gromadziłam go w sobie. Pożerał mnie.

Nie mogłam już oglądać filmów, czytać gazet, chodzić pieszo do miejsc, których nie znałam, ponieważ sama myśl, że znajdę się w nowym otoczeniu, paraliżowała mnie, byłam przerażona.

Malaluna gasł. Patrzyłam, jak to moje dziecko umiera mi w ramionach, nie znajdowałam siły, żeby zareagować i je uratować. Poddawałam się.

Mojemu ojcu nic nie powiedziałam. Co innego mógłby zrobić, jeśli nie popaść ze mną w para­noję? W tym okresie w Reggio obawiano się wznowienia wojny mafijnej. W grudniu 2003 roku został zabity człowiek, którego znałam – Mario Salvatore Audino, uważany za capo klanu z San Giovannello sprzymierzonego z rodziną De Stefano: pięć strzałów ze śrutówki w głowę i tors, a na zakończenie ponury rytuał coup de grace prosto w kark. Kolejna zbrodnia, tego samego dnia, kazała myśleć o powrocie wewnętrznej wojny. Ale nic więcej się nie zda­rzyło.

Tymczasem wyrok apelacyjny w procesie wynikłym z operacji Olimpia 3 potwierdził tylko jeden z pięciu wyroków dożywocia wymierzonych w pierwszej instancji. Z pozostałych trzydziestu trzech oskarżonych, szesnastu zostało skazanych za udział w organizacji mafijnej, a siedemnastu uniewinniono.

W tym samym przeklętym 2003 roku antymafijna komisja parlamentarna przyznała, że z historycznego punktu widzenia ’ndrangheta była „niedoceniana, lekceważona i przez długi czas nie została odpowiednio zbadana i przeanalizowana”. Lepiej późno, niż wcale.

Smutne pocieszenie dla moich ziomków, dla mojej ziemi. A dla mnie czas się już skończył.

(…)

tytuł
tytuł

ROSY CANALE jest założycielką i przewodniczącą Ruchu Kobiet z San Luca i Locride, stowarzyszenia non profit, które promuje projekty społeczne na terenie o wysokim stężeniu mafijnym. W roku 2008 zdobyła nagrodę Premio per la Legalità gminy Locri. Jej historią zainteresowały się największe włoskie i zagraniczne gazety.

EMANUELA ZUCCALÀ jest dziennikarką Io donna, tygodnika Corriere della Sera. Zdobyła wiele włoskich i międzynarodowych nagród za artykuły dotyczące łamania praw kobiet i dzieci (między innymi Premio Enzo Baldoni Prowincji Mediolanu i For Diversity. Against Discrimination Award Komisji Europejskiej). W wydawnictwie Paoline opublikowała Risvegliato dai lupi, reportaż z więzień włoskich (2005), oraz Sopravvissuta ad Auschwitz (2011).

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych