Recenzję debiutu „Stoczniowców” sprzed niemal dwóch lat zakończyłem tymi oto słowami: „Mimo, że do końca roku jeszcze chwil kilka, to twierdzę stanowczo: debiut Shipyard to jedna z najlepszych płyt ro(c)ku 2012!”. Tak też się i stało. W wielu podsumowaniach i rocznych zestawieniach najciekawszych muzycznych dokonań brylowała także płyta „We Will Sea”. Melodyjny „Downtown”, który rozprowadzał singlowo całą płytę okrzyknięto jednym z rockowych przebojów 2012.
Oto minęły dwa lata, które dla muzyków Shipyard były bardzo pracowite. Zespół sporo koncertował po całym kraju. Ale w tym czasie nie próżnował. O nie!
Po premierze naszej debiutanckiej płyty /…/ graliśmy koncerty po miastach dużych i małych. Jednak nie potrafimy usiedzieć w miejscu, tak więc od razu zaczęliśmy podczas nich improwizować. Z tych improwizacji powstała część utworów, które znalazły się na naszym nowym albumie. Można powiedzieć że cały 2013 rok był dla nas czasem kompletowania materiału, wymiany koncepcji, komponowania .
wspominał Michał Miegoń w jednym z wywiadów dla Trójmiejskich mediów.
W trakcie pisania materiału na nową płytę, w ciągu niespełna kilku miesięcy Shipyard wydał także dwa bardzo dobre single. Pierwszy z nich to „Teleportacja” / „Święto strachów” / „Święto strachów” (radio edit). Utwór pierwszy to premierowe nagranie Shipyard, z klarowną gitarą, magicznym basem i przebojowym refrenem. Okręt „Shipyard” gotowy do wodowania i … ucieczki muzycznej w swoje rejony. Muzycy zespółu w „liście przewodnim” do radiowców i dziennikarzy, dołączonym do małej płyty, oświadczyli zgodnie:
„W „Teleportacji” jesteśmy MY i ONI, jest też dokładny PLAN EWAKUACJI. Są podwodne gitary, nadmorski bas, motoryczne bębny i kulminacyjny, przebojowy refren. Klasyczne koncertowe zwolnienie prowadzi NAS do ostatniego refrenu, który w tym momencie zapada w pamięć NA ZAWSZE. Jeśli po przesłuchaniu TELEPORTACJI nie zgadzasz się z NAMI, to znaczy że ktoś tu się myli. Ale ważniejsze jest to, czy wiemy jak być WOLNI.”
Nic dodać, nić ująć, nieprawdaż? Song „Święto strachów” (w dwóch wersjach) to ukłon w stronę legendarnej polskiej grupy Dżamble z pamiętnego albumu „Wołanie o Słońce nad światem”. Wersja Shipyard, zmierzchowo i zimnogotycka oddziana w woal muzyki progresywnej, jest bajką dla dużych i niegrzecznych dzieci. W tym coverze jest wszystko, czego od muzyki można oczekiwać, czyli wciągającej i niebanalnej aranżacji, mistrzowskiego wykonania dźwięków wespół z dramatyczną, żarliwą interpretacją słów mistrza Tadeusza Śliwiaka.
Brawa dla Rafała Jurewicza za niezwykłe wyśpiewanie tej partii, którą cudnie, zwiewnie, bajkowo – tęczowo dopełniła sopranistka Katarzyna Kliś i flecistka Anna Miądowicz. Panowie wymienili między sobą instrumenty, co sprawiło, że gitara w rękach Piotra Pawłowskiego stała się delikatnym pulsarem, średniowieczną rozetą w katedralnej bryle rozmachu historii, wrażeń i światła przenikającego przez witraże. Bas Michała Miegonia wodzi na pokuszenie, bo przykuwa słuchacza i głębia, i melodycznym sznytem. Ale dość już słów! Posłuchajcie, bo warto. Posłuchajcie, bo mało dziś w radiach „pod publikę” i „bez duszy” tak wspaniałych muzycznych arcydzieł rocka:
Republikańskie hymny „Układ sił” / „Wielki hipnotyzer”, nagrane w hołdzie wielkiemu Obywatelowi G.C., ukazały się 29 sierpnia 2013 r. w pięćdziesiątą szóstą rocznicę urodzin lidera Republiki. Piotr Pawłowski i spółka tchnęli w Republikańskie klasyki nowe życie. Skrócony, surowy i świeży „Układ sił” brzmi powalalająco i rockowo (niebezpiecznie) kusząco. Z odchudzonego oryginału pozostał tylko główny fiff gitarowy i linia wokalna, choć Rafał Jurewicz swoją interpretacją doświetlił nieco metafory szarości Grzegorza Ciechowskiego. Dlatego ciężko powiedzieć czy to jeszcze Republika i duch G.C., czy już nowa jakość Shipyard.
Debiut „We Will Sea” przynosił odświeżony powiew muzycznych klimatów znanych z lat 80. (nowa fala, post punk) przepuszczony przez muzyczny filtr doświadczeń Piotra Pawłowskiego i młodzieńczych pasji i werwy Gzowskiej – Miegonia – Jurewicza i Gałązki. Jego następca „Water On Mars” jest już produktem typowo „stoczniowym”. Typowość dla mnie oznacza znalezienie własnego muzycznego portu. Muzycy Shipyard wydając krążek „Water On Mars” udowodnili, że wypracowali własny styl i brzmienie. „Water On Mars” jak zdobyte złote runo!
„We Will Sea” rozbudziła tylko żądze słuchaczy. Od „Shipyard” przez „Fire Like Desire” po finalny „Free of Drugs” (gdzie nomen omen pada nazwa „Mars”) nocną porą dawały jedynie wyobrażenia i przeczucia kształtów powstającej dźwiękowej Stoczni (Shipyard). „Water On Mars” przywraca nadzieję w dobre, rockowe granie. Oto woda życia jest na wyciągnięcie ręki pod postacią jedenastu premierowych utworów zaśpiewanych tylko po angielsku. Niektórzy wybrzydzają na sposób intonacji i to jak akcentuje w języku Szekspira Rafał Jurewicz, ale ja się do tej maniery przyzwyczaiłem i osłuchałem. Jest lepiej, o niebo lepiej niż na debiucie! Tym sposobem Rafał jest jedyny w swoim rodzaju i o to także chodzi. Poza tym nie ma innego wyjścia. Europa i świat czekają na muzykę Shipyard, so …? (pytanie retoryczne, nieprawdaż?)?
Jak zaczyna się „Water On Mars”: mocno, klarownie, selektywnie i płynnie. Podobnie jak w przypadku debiutu od nagrania tytułowego. O ile „We Will Sea” nabierał rozpędu przy wodowaniu, to przy „Water On Mars” pędzi już po falach pełną mocą. W zasięgu instrumentów muzyków i odsłuchów już nie porty i redy nocą, ale planetarne przystanie całego Układu Słonecznego, opisanego tak dokładnie z utworze zamykającym debiut „Free of Drugs”. Mamy kontynuację, mamy znakomity wstęp i apetyt na więcej! I każdy słuchacz nie będzie rozczarowany. Płyta jest świeża, pozbawiona dłużyzn i nerwowości. Ona pulsuje dobrymi dźwiękami i świetlistą energią. Trudno się dziwić wiedząc, że każde z jedenastu korali w naszyjniku „Water On Mars” został nagrany w gdyńskim Studiu Nr 4 „na setkę”, bez zbędnych ceregieli i zabaw z dogrywkami. Jak twierdzi Michał Miegoń, właściciel studia i gitarzysta grupy, dzięki temu zabiegowi udało się w pełni oddać na albumie koncertowe brzmienie Shipyard.
Fala endorfin wywołana przez „Water On Mars” nie opada. Oto „So Much To Win” przynosi kolejną znakomitą melodię. Swoją drogą jak Pawłowki, Miegoń i Spółka to robią? Symbioza basu i gitary, harmoniczna potoczystość i wzajemność dźwięków. Ani mniej, ani więcej! Bez dźwiękowych azjanizmów i „zbyt wielu kolorów”. Do tego mocne i równe figury rytmiczne Michała Młyńca, nowego perkusisty grupy, który niczym pająk porusza się po syntezatorowych sieciach melodycznych Michała Miegonia i mamy kolejny rockowy przebój. To jeden z lepszych tekstów wokalisty Rafała Jurewicza, który z mitu o Ikarze uczynił motalitetową zagadkę dla każdego z nas.
Poraża brzmienie Shipyard. Nabrało ono szlachetności i siły, zdecydowania i (samo) świadomości. Co do cytatów i muzycznych zapatrzeń, to napiszę tak: Peter Hook z The Lights (a wcześniej Joy & Order), Robert Smith z The Cure i legendarnym Pixies, wreszcie młodzi – mroczni z Interpol i Editors mogliby śmiało uczęszczać na korepetycje z melodyki i aranżu do Miegonia – Pawłowskiego – Młyńca i Jurewicza! Ktoś wykrzyczy: „Bałwochwalca dyletant! Na stos z nim (z Nimi)!” Jestem spokojny, bo Shipyard to nie kilkudniowe tournee w mało wymagających (od siebie i słuchaczy) stacji radiowych w Polsce. To zespół z wielkim potencjałem na który czeka Europa (co poświadczą słuchacze kilkunastu stacji na zgniłym Weście). Ale wracajmy do płyty. Oto kolejne świetlne race na nocnym niebie ponad stocznią, skrawkiem morza i nieba nad nimi: post industrialny, uwodzicielski, prawie delikatny „Systematic Approach To Life” i balladowy, nieco indie rockowy „Alright, Alright” z drapieżnym post punkowym zaśpiewem Rafała Jurewicza, który napisał kolejny znakomity tekst. Oto fragment: /…/ And the screams of the monks
Dissolve in the air
When the gentlemen’s pockets
Hide golden water pens
And the lights are all out now
Let the games begin
It will win them some time
Long live the livings kings /…/
A potem zimnofalowa „Lisbon”, moje ulubione nagranie z albumu. Znowu szybujemy ku niebu. Nie fizycznemu, ale ku temu mentalnemu, nieco poetyckiemu, z refleksją i zadumą nad współczesnym człowiekiem… Uwielbiam utwory z przestrzennymi klimatami. „Lisbon” jest idealny. Świetliste gitarowe dialogi Pawłowskiego i Miegonia przetykane zimnofalowym basem, którego dźwięk staje się tym wyczekiwanym latawcem, o którym śpiewa Rafał Jurewicz.
A przecież jeszcze chciałem napisać o „I’m Ready” w klimacie brit popu i zapomnianego shoegaze, z przepiękną partia wokalną Joanny Kuźmy. A niezwykły „But Everything (Deranged)” z zapadającą w pamięć melodią, lunatyczno – obłąkańczym basem i tekstem Piotra Pawłowskiego („I don’t wanna be deranged” / Nie chcę być obłąkanym (w tym świecie co mnie otacza) w finale którego słyszymy jak metaforyczny kontrapunkt trąbkę Tomasz Ziętka? To bez wątpienią utwór, który ma szansę stać się żelaznym gwoździem koncertowych setów Shipyard. Tego utworu nie powstydziłby się sam Robert Smith na nowej płycie The Cure. Pokłony Panowie! A w finale jeszcze przecież „Firearms” i transowy, fly rockowy „Higher Than Your Flow” w którym kryje się już (jestem pewien) zapowiedź albumu numer III.
Zamiast finału…
„Water On Mars” to jedenaście przebojowych, energetycznych utworów z przesłaniem i refleksją. Niespełna czterdzieści cztery minuty i czterdzieści sekund muzyki daje poczucie głodu i niespełnienia. Chce się więcej! A ja znów w połowie ro(c)ku odczuwam błogi spokój. Mam już stuprocentową kandydatkę do miana rockowej płyty AD 2014, jak zwykle w przypadku Shipyard, który w maju i czerwcu zagości w programach Polska Tygodniówka rozgłośni NEAR FM i WNET.
Tomasz Wybranowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/251117-the-shipyard-czyli-ku-niebosklonom-recenzja