Django w salonie warszawskim. Poszukiwanie hegemona zastępczego nie prowadzi do wolności

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
screnshot W Sieci
screnshot W Sieci

Kim jest postać grana przez Samuela L. Jacksona w najnowszym filmie, „Django Unchained”, Quentina Tarantino? Stary Murzyn, będący w pałacu plantatora z Południa (w jego rolę wciela się Leonardo DiCaprio) kimś w rodzaju totumfackiego majordomusa, ale też po trosze może wychowawca, opiekun Leonarda.

Ciekawa postać. Strzegący tradycji, oburzający się na wszelkie zmiany, wietrzący zagrożenia, ale też nawołujący do radykalizmu, zwiększenia ucisku i represji białych w stosunku do czarnych. To wybielony Murzyn, który skutecznie odseparował się od swoich, wciąż balansujący na granicy doradzania właścicielowi czy nawet upominania go, ale zarazem natychmiast się podporządkowujący, kiedy tylko presja pana staje się zbyt silna.

Intrygująca postać, ale zarazem przerażająca, jak karykatura, kiedy stoi przy stole, przy którym siedzą biali, jak czarny błazen, dogadywacz, jak gnom. Dla wielu Murzynów zapewne ucieleśnienie sukcesu, absolutne zwieńczenie niewolniczej kariery. Dla innych – kat. Wykonawca poleceń pana. Ba, nawet ktoś, kto je uprzedza. Intrygująca przypadłość: to on wydaje się najwierniejszym stróżem porządku, on zdaje się najbardziej zaangażowany w utrzymanie status quo, on wymierza karę, pilnuje jej wykonania, dba, by nic nie zachwiało równowagi.

Jakże celny portret postawy, którą w Polsce (historycznej, ale i współczesnej) dobrze znamy: to trochę jak ci goście, kręcący się po salonie warszawskim u Mickiewicza w „Dziadach”. Chociaż to chyba jednak trochę za mało, oni są raczej karierowiczami dbającymi o swoje, trzymającymi się blisko władzy. W końcu to ona rozdaje godności, beneficja, popycha karierę, a poza tym jest bardziej światowa, bardziej europejska niż ciemna, prowincjonalna reszta. Tych widzi się na salonach, jak się wdzięczą, przymilają, umieją w odpowiednim momencie oznajmić, że nikt lepiej od hegemona nie prowadzi korowodu, nikt nie urządza piękniejszych balów.

Postać grana przez Samuela L. Jacksona to już bardziej zaangażowane towarzystwo; to ci – wracając do Mickiewicza i jego „Dziadów” (w czasach postpolityki „Dziady” powinny być raz na zawsze zakazane, bo są utworem zaiste zbójeckim, odpowiadającym za pewną przypadłość Polaków, której nie zmaże jeden wiersz „Do przyjaciół Moskali”) – którzy kręcą się koło Nowosilcowa w Wilnie, puszczyki zemsty, nocne zjawy eksterminacji, ci wszyscy panowie Becu, Pelikanowie, to towarzystwo, które podjudza do większego radykalizmu, do wyplenienia raz na zawsze, do rozprawienia się, do ustanowienia, a potem utrzymania porządku: zawsze pod ręką władzy, zawsze konkurujący między sobą w radykalności, zawsze do usług. Potrafią rzucić odpowiednio cyniczny dowcip we właściwym momencie, są może trochę zblazowani. Znacie ich? Widzicie, jak lekko zagrywają się w swoim cynizmie, ale na nagrody władzy cyniczni nie są, w przyjmowaniu prostolinijni, wdzięczni, jakże oddani.

Zachowanie postaci granej przez Samuela L. Jacksona, zachowanie gości z salonu, ale przede wszystkim facetów z gabinetów nazwałbym starym, trochę wyświechtanym słowem: sprzeniewierzenie się. Język polski domaga się precyzji: sprzeniewierzenie się czemu? Komu? Sprzeniewierzenie się rozchodzi się jak kręgi na wodzie. Istnieją różne rodzaje tego sprzeniewierzenia się: jest sprzeniewierzenie się salonowe i sprzeniewierzenie się gabinetowe, zapewne jest tak samo sprzeniewierzenie się uliczne, wynikające ze zobojętnienia, zajęcia się swoimi sprawami, łagodnego lub radykalnego oderwania się od kwestii wspólnotowych.

Postkolonializm nazwie takie zachowanie poszukiwaniem hegemona zastępczego, odcięciem się od zdegradowanej wspólnoty, zajęciem pozycji poprzez odmowę uczestnictwa w podporządkowanej wspólnocie. Postać grana przez Samuela J. Jacksona jest żałosna: to wybielały Murzyn, który broni się przed podporządkowaniem więzom wyznaczanym przez wspólnotę (umownie należałoby ją określić jako „murzyńskość”), staje po stronie białego człowieka. Takie postępowanie przynosi profity: siedzi się w salonie – co prawda nie przy gościach, tylko na osobności, ale jednak siedzi się tam, gdzie czarnym wara – pali się cygara pana, pije jego whisky. Takie postępowanie daje poczucie władzy, w stopniu najwyższym w ramach skromnych możliwości bycia jednak niewolnikiem.

A u Mickiewicza? Zdaje się, że tą wspólnotą, którą się odrzuca, do której się nie przyznaje, którą uznaje się za wspólnotę wiążącą, krępującą, obezwładniającą – jest polskość, czyli przynależność do wspólnoty, która jest podbita, podbijana i pozbawiona – chwilowo – mocy. Czym są ta murzyńskość, ta polskość w sytuacji zniewolenia, niewolnictwa? Na pewno nie wznoszącymi się wspólnotami. To wspólnoty przegrywających, wspólnoty tracące, ubezwłasnowolnione. Przyznanie się, iż się do nich należy, raczej nie nadyma ego. Bywa, że zawstydza, krępuje, ośmiesza w powadze. Na dwa sposoby: niewolnicy uwielbiają mitologiczne opowieści o wolności i dawnej, afrykańskiej jeszcze mocy (a może nawet i mocarstwowości?); bywają te opowieści w kontekście doświadczenia zniewolenia dosyć żałosne, ewidentnie pełniące funkcje kompensacji. Myśmy wydali Kopernika! Słyszycie? Myśmy mieli pierwszą demokrację w Europie, nasi pisarze są najwięksi na świecie! Słyszycie? Jest i opowieść oczerniająca te dzieje, tę wspólnotę, to pasmo upokorzeń, zaniechań, zacofania, wiekowego, niekończącego się wstydu. To wspólnota pełna najbardziej dzikich wynaturzeń, skrywanych złych emocji, chorej megalomanii, wspólnota czegoś podłego, najpodlejszego, i przez to zasługująca na swój nie-wolny los. A czy do takiej narracji chcecie należeć?

Ale na Boga, i w kolonii starcy umierają ze starości, i w kolonii poczyna się i rodzi dzieci, zakłada rodziny, pracuje w pocie czoła na chleb. Nie tylko jego kromka jest motorem podporządkowania, lecz także stabilność, stabilizacja. Bo trzeba się utrzymać na powierzchni i pędzić nawet podłe życie. Django, który w wyrafinowany sposób zabije postać graną przez Samuela L. Jacksona, mściciel, wyzwoliciel, przecież nie będzie mógł znieść tego upokorzenia. Ta wspólnota podporządkowanych czarnych wszak budzi jego obrzydzenie, odruch ucieczki. Niech sobie patrzą jako na legendę, te ich oczy mówią same za siebie. To ludzie, którzy zasłużyli na swój parszywy, niewolniczy los.

Żydzi na pustyni. Żydzi zbuntowani. Żydzi marzący o zniewolonym grillowaniu w Egipcie, złorzeczący Mojżeszowi i Aaronowi, przywódcom, wodzom i sprawcom swego – jakże ciężkiego, bolesnego i dojmującego – uwolnienia. Obejrzałem „Django” i po raz kolejny oczy otworzyły mi się na rzeczywistość, która jest moją rzeczywistością, wcale nie z Południa Stanów.

A dwa dni po „Django” obejrzałem „Anatomię upadku”. Chciałbym to oglądanie zostawić jednak bez komentarza, bo boli ono i pali, jak żarzący się węgiel. Róże typy i zakresy tego sprzeniewierzenia się. Kto jest kim? Kto prowadzi salonowe rozmówki i pogadanki w warszawskich salonach, kto utknął w gabinetach hegemona? Na kogo spadła bezradność? Kto zajrzał w oczy bestii i już nie jest tym samym człowiekiem? Kto buduje zasłony ze słów, zasłony swego lęku, małości, upokorzenia? Kto ucieka od wspólnoty? Kto ją tworzy? I za pomocą jakiej narracji – tej wydmuchanej i wybujałej czy tej krępowanej przez obrzydzenie, zniechęcenie i odrzucenie? A gdzie jest moje miejsce? Gdzie stoję, doświadczając kłamstwa? Doświadczając pospiesznych generalizacji? Doświadczając wątpliwości: czemu mam wierzyć facetowi z bloku w Smoleńsku, którego Anita Gargas traktuje jak świadka w sądzie. Ale nie słychać podchwytliwych pytań. Nie widać pracy śledczego. Trochę to szybko idzie. Że nie ma intencji, by kłamać? Ależ przecież wiem doskonale, że kłamstwo jest naszym powszednim, niestety, chlebem, bo nie zawsze nazywamy je do końca kłamstwem, może być równie dobrze jakimś efektem fascynacji, albo zachowaniem plotkarskim. Każdy, kto widział wypadek, wie, jak było naprawdę, zatem mówi prawdę o tym, co i w jaki sposób się wydarzyło.

Ale też doświadczając boleśnie opisu zacieranych z premedytacją śladów. Zakopywanie, wycinanie, świadome niszczenie. To, że wrak jest rozkradany, można nawet zrozumieć (nie akceptując, ale rozumiejąc: bieda popycha do kradzieży), ale jak rozumieć tego, tych, którzy to działanie bagatelizują, tłumaczą, uzasadniają? Po co to robią? Jakie cele im przyświecają? Koniec „Django” przynosi oczyszczenie, które niczego nie oczyszcza. Wybucha pałac właściciela plantacji, strumieniami leje się krew. Co to za rozwiązanie? Niewolnicy wciąż są niewolnikami, Django będzie wolny, ale pozostanie ze swymi idiosynkrazjami. Zlikwiduje facetów z gabinetów. Pojawią się nowi. Bo zawsze będą się pojawiać. Tu ma być inaczej. Ale jak? Podpowiedź Mojżesza i Aarona (chociaż i Aaron się załamał!), czyli wstawiania się za kochający niewolę naród u Jahwe. Zatem zamiast sprzeniewierzenia się troska i solidarność. Zamiast sprzeniewierzenia się – współuczestnictwo. Ale bez kompensacyjnych opowieści. Twardo i realnie, na ile można, przy ziemi, jednak na pasku wierności. Ona niech stanie się fundamentem, pierwszą zasadą, aksjomatem.

Krzysztof Koehler

Tekst pochodzi z tygodnika "W Sieci"

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych