Dan Simmons DROOD powieść o Dickensie, szaleństwie i Londynie NASZA RECENZJA

„Mimo gargantuicznych rozmiarów >Terror< jest frapującą lekturą” podkreślał recenzent „The Washigton Post” kilka lat temu oceniając kolejną powieść Dana Simmonsa, jednego z najważniejszych pisarzy aktywnych na przełomie XX i XXI wieku w dziedzinie science fiction, fantasy i horroru. Właściwie tych samych słów należałoby użyć wobec „Drooda”, książki która ukazała się niedawno po polsku nakładem wydawnictwa Mag. Z jednym ważnym uzupełnieniem: „Drood” jest książką od „Terroru” lepszą, ale bardziej wymagającą.

Jej korzeni szukać należy w kilku różnych tradycjach literackich i pop-kulturowych. Po pierwsze to przewrotny hołd dla geniuszu Karola Dickensa, giganta literatury światowej, który w drugiej połowie XIX stulecia stał się w Anglii czymś na kształt skrzyżowania instytucji użyteczności publicznej ze skarbem narodowym. Powieść Simmonsa opowiada o ostatnich pięciu latach życia Dickensa i próbuje w iście szatański sposób wyjaśnić zagadkę jego długiego milczenia jako pisarza, a potem gwałtownej gorączki twórczej, która ogarnęła go podczas pracy nad ostatnią i nigdy nieukończoną powieścią „Tajemnica Edwina Drooda”.

Druga tradycja to wszystko to, co leży u narodzin fenomenu literatury popularnej, choć łatwo tu wpaść w pułapki terminologiczne. Wszak w swoich czasach to Dickens był gwiazdą literatury popularnej (tak jak Szekspir w swoich czasach), to Dickens otrzymywał gigantyczne zaliczki, jakich dziś nie powstydziłby się Stephen King, gromadził tłumy na spotkaniach autorskich, doprowadzał damy do omdlenia – słowem zażywał sławy niby gwiazda muzyki pop. Ale idzie mi o jeszcze inną tradycję, która dopiero się rodziła: świat znał już powieści w odcinkach i tanie publikacje wypełnione opowieściami mrożącymi krew w żyłach, lecz to dopiero przyjaciel, współpracownik i konkurent Dickensa, niejaki Wilkie Collins, miał wraz z publikacją powieści „Księżycowy kamień” położyć podwaliny pod nowy gatunek fikcji literackiej, czyli powieść detektywistyczną.

To zresztą właśnie Wilkie Collins jest narratorem i głównym bohaterem „Drooda”, a historia powstania „Kamienia księżycowego” jest jednym z ważniejszych motywów wplecionych w wielobarwną opowieść.

Mamy także trzecią tradycję – odwołania do magicznych i niesamowitych opowieści egzotycznych (tu akurat magii egipskiej, w przypadku tajemniczego Drooda oraz hinduskiej, gdy idzie o pracę Collinsa nad „Księżycowym kamieniem”). To akurat pogranicze Simmons penetruje od zarania swej literackiej kariery bardzo często. Jego debiutancka powieść „Pieśń bogini Kali” była perfekcyjnym połączeniem horroru, fantasy i weird fiction z wykorzystaniem mitologii indyjskiej. W „Terrorze” sięgał po wierzenia Inuitów, a w powieści „Eden w ogniu” – po wierzenia mieszkańców Hawajów. W „Droodzie” rzecz jest ciekawa podwójnie – raz, że fascynacja Indiami, Egiptem czy wszelkimi innymi smakami zamorskimi naprawdę napędzała wyobraźnię masową XIX-wiecznej Anglii, więc talent Simmonsa w tkaniu tej materii wydaje się szczególnie na miejscu. A dwa, że mamy w tej książce do czynienia z masą „urban legends” wiktoriańskiego Londynu, mitologii miejskiej którą żyły ulice stolicy Imperium.

Jest wreszcie „Drood” kolejnym hołdem złożonym przeszłości Londynu, podobnym do tych, które w swych powieściach składają Peter Ackroyd, Mark Frost czy nawet duet William Gibson/Bruce Sterling w „Maszynie różnicowej”, a także wielu innych autorów uwiedzionych klimatem „London by gaslight”.

Z początku „Drood” – jak wiele obszernych i wzbogaconych gigantycznym oraz wielce drobiazgowym researchem powieści – nieco przytłacza i… nieco odstręcza. Mamy co prawda od razu mocne uderzenie: katastrofę kolejową z której Karol Dickens ledwie uchodzi z życiem, a podczas której, jak twierdzi, spotyka przedziwnego, demonicznego jegomościa imieniem Drood, którego podejrzewa o czyny krwawe i mordercze. Potem jednak rozliczne wątki płyną sobie leniwie i w przypadku niektórych z nich dopiero wiele, wiele stron dalej zaczną się pięknie splatać.

Ale warto przezwyciężyć początkowe zniechęcenie, bo wkrótce okazuje się, że książka Simmonsa zaczyna wciągać, klimat obyczajowej komedii charakterów zaczyna przemieniać się w psychologiczny horror, a miarą mistrzostwa autora jest to, że potrafi czytelnika zafrapować nie pytaniem „co się teraz wydarzy”, ale „kim tak naprawdę są bohaterowie tej opowieści”?

Dynamika relacji między Dickensem a opowiadającym całą historię Collinsem zmienia się kilkakrotnie, by w pewnym momencie obrać kurs ku modelowi stosunków znanemu z „Amadeusza”. Wilkie jako Salieri, Dickens jako Mozart - to jeden z oczywistych kluczy do tej książki. Ale nie wyczerpuje jej atrakcyjności.

Tytułowy Drood, dżentelmen przedstawiany jako znający arkana magii egipskiej król przestępczego podziemia, także umyka naszym oczom i łatwym interpretacjom. Kim jest naprawdę? Jak go wytropić? Dlaczego ma na pieńku z emerytowanym inspektorem londyńskiej policji? Jakie są jego plany i czy naprawdę otoczony jest armią wyznawców czarnej magii? Atmosferę niepewności i tajemniczości pogłębia szybko fakt, że Wilkie Collins okazuje się bardzo… mało wiarygodnym narratorem. Jako osobnik od lat uzależniony od końskich dawek laudanum, a wkrótce także opium w bardziej klasycznej formie (wypalanego w fajkach), zaczyna pomału mieszać rzeczywistość z narkotycznymi majakami, fakty z imaginacją i retrospekcje z literacką fikcją.

Najsmaczniejsze w tej historii jest jednak to, że opowiadający ją Wilkie sam nie ma pojęcia o tym, co jest zmyśleniem, a co prawdą – to znaczy on przekonany jest święcie, że relacjonuje wypadki w sposób obiektywny i zgodny z ich rzeczywistym przebiegiem. Dopiero uważny czytelnik (kilkakrotnie zresztą ładowany przez Simmonsa z premedytacją w pułapkę) zaczyna wychwytywać nieścisłości i jawne absurdy. Tyle tylko, że… także owe absurdy opowiadane są z żelazną wewnętrzną logiką. I tak okazuje się, że stosunkowo prosta opowieść o dwóch pisarzach tropiących demonicznego zbrodniarza, zmienia się w mroczny labirynt, którego penetrowanie daje nam wielką satysfakcję. A „Drood” zamienia się z historii okultystyczno-detektywistycznej w literacki palimpsest.

Przebogata to książka, traktująca zarówno o mękach pisania, o XIX-wiecznym Londynie, o zagadkowych relacjach między pisarzami a ich natchnieniem (oraz między samymi pisarzami), jak i o fascynującym półświatku przestępczym Anglii. O naturze miłości, o naturze przyjaźni, o sztukach magicznych i mesmeryzmie, o ciemnych stronach literackiego geniuszu i niepięknych skłonnościach podziwiającego go tłumu., O teatrze, powieści, dedukcji, poczuciu winy. O życiu w strachu przed własną przeszłością i lęku przed nagłą utratą talentu.

Długo wchodziłem w pajęczą sieć Dana Simmonsa, ale z okazji świąt zafundowałem sobie długie leniwe popołudnie, które w całości poświęciłem na oddanie się rytmowi jego opowieści, by spróbować posmakować jej w dużej dawce, zamiast rwać lekturę na drobne, codzienne kawałki. Te chwile spokoju, dzięki którym poczułem prawdziwy smak tej opowieści, były jednym z najlepszych prezentów pod choinkę jakie w tym roku dostałem. Sięgnijcie po „Drooda” i dajcie mu szansę. Za odrobinę cierpliwości odwdzięczy się wielką czytelniczą satysfakcją.

Warto zwrócić uwagę, że poza tym wszystkim, ostatecznie "Drood" okazuje się wielkim traktatem o pisarstwie, bądź szerzej - o tworzeniu, a właściwie o mękach tworzenia i jego katastrofalnych (czasem) skutkach. Trup pada w tej książce gęsto - od kuli, od pałki, od ognia. Ale najboleśniejsze sztychy zadaje literatura.

Piotr Gociek

Dan Simmons „Drood”, MAG 2012, opr. twarda, 832 str.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.