Minister Omilanowska wykazuje się kompletną indolencją w sferze kultury.

Fot.YouTube
Fot.YouTube

Wypowiedź pani Omilanowskiej wskazująca, iż nie powinniśmy przywiązywać tak wielkiej do kina jako nośnika narracji, informacji oraz idei w kontekście „Idy” jest doprawdy – powiedziałbym żenująca, ale należałoby jednak zastosować bardziej dosadne określenie.

Oto minister odpowiedzialna za ważną gałąź struktur państwa, jaką jest kultura, być może – jedną z najważniejszych (co historia naszego kraju tylko potwierdza) ujawnia albo szczyt cynizmu albo indolencji.

Przepraszam za stosowanie ostrych, wzniosłych określeń. Bóg mi świadkiem – jestem ich wrogiem w publicystyce. Ale tutaj, siadając do klawiatury, naprawdę zabrakło mi słów wysublimowanych i delikatnych. Dobra, od początku, o co mi chodzi.

Pani Omilanowska stwierdza, że generalnie przeceniamy film, kino, jako ważny nośnik idei i narracji. To kompletna nieprawda. Rację miał, jakkolwiek ciężko mi to przechodzi przez klawiaturę, Lenin, który stwierdzał, iż kino jest najważniejszą ze sztuk. Nie dlatego, iż jest szczytem ewolucji kultury (polemizowałbym) tylko dlatego, iż ruchome obrazki, kinematograf, są najskuteczniejsze w przekazywaniu idei między jednostkami ludzkimi. Wynika to z prostej konstrukcji biologicznej istoty ludzkiej. Człowiek, szczególnie ten płci męskiej, jest wzrokowcem. Swoją percepcję naturalnie opiera na wizualiach, tak samo jak pies swój obraz świata opiera na węchu. Toteż pojawienie się filmu, kina, w naszej kulturze, w wachlarzu przekaźników kultury, sprawiło, iż był on naturalnym medium do przekazywania pożądanych przez autorów treści. Tak jak pierwotnie malarstwo.

Kino zbudowało kulturę USA. Jest to kraj, który swe historyczne narracje przekazuje właśnie przez wizualna – przez obraz, film, serial. Narracje nie tylko na temat własnej, ale i cudzej historii.

Dlatego też przeciwnicy filmu „Ida” (określenie to stosuję celowo, zważając na zwiększenie temperatury emocji w ostatnich wywiadach dokonane przez reżysera) wskazują na jego szkodliwy efekt dla wizerunku Polski w świecie i dlatego też wypowiedź pani Omilanowskiej zdradza jej kompletną indolencję w sferze kultury.

W porządku – nie jestem naiwny i wiem, że obraz Polski nie zależy akurat od tego kto jaki film nakręci, tylko od tego czy jest nasz kraj silnym i znaczącym partnerem w międzynarodowej grze. A skoro obecnie takim partnerem nie jest to i na to pochyłe drzewo każda koza skacze. Gdyby pozycja naszego kraju była taka sama jak, powiedzmy, Niemiec – z silną gospodarką, i wysoką pozycją w Europie, to i sto „Id” by nam nie zaszkodziło, mało tego – przekaz o prawdzie historycznej docierałby wszędzie i w Hollywood byśmy mieli ze trzy blockbustery o Rotmistrzu Pileckim.

Ale potęgą nie jesteśmy i musimy reagować tymi narzędziami, które posiadamy w ręku. A co posiadamy? Wbrew pozorom nie mało.

Przede wszystkim posiadamy coś najważniejszego – prawdę. Polacy nie muszą, w odróżnieniu od sąsiadów, zakłamywać swojej historii. Wystarczy, że mówią jak było i punktują kłamstwa innych. Ale to nie wystarczy, bo punktować i demaskować to można w Internecie, ale z przekazem trzeba dotrzeć do szerokich rzesz ludzkich, szczególnie za granicą. Tutaj pomocny może okazać się spryt.

Tym sprytem wykazał się Jan Komasa w „Mieście 44”. To w tym znakomitym obrazie pojawia się młody Żyd uwolniony przez Polaków z niewoli i dołączający do powstańców walczących z okupantem niemieckim. Jakże genialny manewr wykonał reżyser komponując narrację polską w historyczną narrację żydowską! Bo przecież cały ten wątek nie był adresowany do nas, Polaków, tylko do Żydów, zwłaszcza tych za oceanem. Żydowski powstaniec jest młody (stara metoda hollywoodzka adresowania bohaterów do odpowiednich publiczności), odważny i zżyty z polskimi kolegami. Nie oszukujmy się – nie uda nam się zepchnąć w Stanach Zjednoczonych narracji żydowskiej na temat Holocaustu i zastąpić jej narracją o tragedii Polaków. Można natomiast, sprytnie, do tej narracji dodać treści na których nam zależy. Tak jak zrobił to Komasa.

Widać już jaka jest siła filmu? Pani minister – czyta Pani?

Zresztą. Mamy akurat pole na którym możemy prezentować naszą narrację jeszcze skuteczniej i adresować ją do kolejnej grupy odbiorców. Wiem, że niektórzy pukną się w głowę, ale tym polem są gry, w tworzeniu których Polacy są akurat mistrzami. Amerykanie seriami takimi jak „Call of Duty” w zupełnie nowej grupie odbiorców zbudowali szacunek do munduru, historii i weteranów. Polacy mogliby czynić podobnie, zresztą – próby już są podejmowane. Polski tytuł „Enemy Front” przedstawiał bowiem Powstanie Warszawskie, wprowadzając je do intelektów graczy. Bo gaming to nowe medium, które będzie wpływało na świadomość pokoleń tak, jak teraz i dawniej czyni to film. Tytuł o którym wspominałem cieszył się popularnością na Zachodzie i można zakładać, iż pójście za ciosem tylko by polską narrację wzmocniło.

Ale do kogo ja adresuję te słowa? Do pani minister, która nie rozumie siły medium, które ma reprezentować?

W każdym razie walka w sferze kultury nie ustanie. I będzie przybierać coraz bardziej nietypowe formy.

Arkady Saulski

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.