Bo dziewczyny patrzyły

Historycy wreszcie polubili dziewczyny, czego efektem jest spora już biblioteczka książek poświęconych im i ich konspiracyjnym losom. Są lepsze lub gorsze, zazwyczaj jednak nieźle spełniają rolę wypełniaczy białych plam. „Dziewczyny wyklęte” Szymona Nowaka też spełniają ten warunek.

Mówi się, że pierwsze zdanie jest dla książki kluczowe – najwięcej mówi o stylu, tempie narracji i wreszcie o samym autorze. W tym przypadku brzmi ono: „Kobiety to niewątpliwie najwrażliwsze dzieło boskiej ręki Stwórcy”, co automatycznie sugeruje, że dalej będzie cokolwiek patetycznie, odrobinę melodramatycznie oraz absolutnie „po Bożemu”. I faktycznie, w książce Nowaka zasada „pierwszego zdania” sprawdza się wzorowo.

Tytułowe dziewczyny są zazwyczaj posągowo doskonałe, krystalicznie czyste, a jeśli którejś z nich zdarzy się zbłądzić, sama narzuca sobie pokutę tak drastyczną, że jej wizerunek staje się heroiczny w dwójnasób. I nie było by w tym może nawet nic złego – ot kosmetyka literacka, kwestia stylu – gdy nie to, że niektórym faktów autor po prostu nie mógł ustalić, są więc przez niego po prostu dopisane. Przykład? Życie intymne. Niemal wszystkie dziewczyny pozostały w interesującym okresie nietknięte, co oczywiście jest możliwe, ale uniwersalna psychologia wojny podpowiada, że bardziej prawdopodobna jest jednak sytuacja odwrotna.

Być może to mało istotne dla samej opowieści detale, ale w pewnym nagromadzeniu dają poczucie, że obraz dziewczyn wyklętych jest tu jednak nieco wyidealizowany i podkolorowany, a świat, w którym miały pecha żyć – zdecydowanie zbyt czarno-biały.

Ale jak się rzekło – książka spełnia swoją rolę i czyta się ją, choć z zastrzeżeniami, ale w sumie bardzo dobrze. To szesnaście opowieści o dziewczynach, często zbyt młodych, by konspirować w czasie okupacji niemieckiej. Cały tragizm ich położenia polegał właśnie na tym, że wojna dopadała je w momencie, kiedy formalnie była skończona.Tak przecież właśnie było ze słynną dziś „Inką”, która do oddziału „Łupaszki” trafiła w 1945 roku, kiedy miała siedemnaście lat, w dodatku trochę z przypadku, a cały jej konspiracyjny epizod trwał tak krótko, że na dobrą sprawę nie zdążyła walczyć.

Były wśród nich takie, które przyłączały się do oddziałów z miłości do chłopaka, ale również całkiem sporo takich, które w szeregi „wyklętych” pchnęli sami komuniści – chaotyczny terror milicji wyganiał je z domów i jedynym miejscem, w którym mogły czuć się względnie bezpieczne, stawał się las.

Zazwyczaj jednak unikały losu „Inki”, podczas przesłuchań traktowano je jednak łagodniej niż mężczyzn, co nie znaczy, że przypadków znęcania się nie było. Kara jednak ciągnęła się za nimi do 1989 roku – nie miały szans zdobycia wykształcenia, ani sensownej pracy, skazane były skromne życie pod okiem służb. Co gorsze, represje te dotykały również ich dzieci.

Mocną historią jest tu przypadek Stefanii Krupy „Perełki”. Jej męża, z którym była w oddziale, Aleksandra Pityńskiego „Kulę” poddawano regularnemu katowaniu, a ciężar represji odczuwał jeszcze jako staruszek w stanie wojennym. A jakby i tego mało, aresztowany i sądzony był nawet ich syn, których choćby z racji wieku z żadną konspiracją nic wspólnego mieć nie mógł.

Książka Nowaka to kilkanaście smutnych historii, sprawnie opowiedzianych i z puentą w sumie pozytywną. Że nawet w tak nieludzkich warunkach większość akowców oparła się jednak degeneracji i zachowała postawę do końca. W jednym z wywiadów, jakich udzielił kiedyś zmarły niedawno Tadeusz Konwicki – także akowiec na wileńszczyźnie – miał na to proste wytłumaczenie: „Myśmy to wszystko robili, bo dziewczyny patrzyły”. Mało?

Szymon Nowak „Dziewczyny wyklęte” wyd. Fronda

(książka trafi do księgarni z końcem lutego)

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.