Trzy godziny barokowych rozterek, czyli prosta historia w arcygwiazdorskiej obsadzie

fot. WOK
fot. WOK

Zrobiłam sobie spóźniony prezent mikołajkowy. Spóźniony o mniej więcej rok, bo już w ubiegłym sezonie miałam zobaczyć „Imenea”. Wtedy nie wyszło, ale co się odwlecze, czasami faktycznie nie uciecze.

W tym przedstawieniu Georga Fredricha Hendla jest wszystko, co kocham w operze – barokowe, popisowe arie, emocje, harmonia - po prostu czyste piękno. Gdy do tego dojdzie znakomite aktorstwo i wysmakowana scenografia – powstaje prawdziwa uczta dla ducha. I tak jest właśnie w Warszawskiej Operze Kameralnej.

Sam spektakl nie jest nowy. Ale, że grywany bywa zaledwie kilka razy do roku – każdy kolejny występ jest jak mała premiera.

Fabuła opery jest banalnie prosta. Cały konflikt zarysowuje się już w pierwszym akcie. Gdyby wycisnąć jej treść – to właściwie z trudem wystarczyłoby na jednoaktówkę. A mimo to trzy akty tego fantastycznego dzieła ani przez moment się nie dłużą. Takie cuda są możliwe tylko w operze największych mistrzów.

Akcja dramatu rozgrywa się w umownych Atenach. Dotyczy relacji pomiędzy czworgiem kochanków, tytułowym Imeneo, jego wybranką Rosmeną, a także romantycznym Tirintem i nieszczęsną Clomiri.

Obie młode kobiety zostają porwane przez piratów, co wtrąca w otchłań rozpaczy zaręczonego z Rosmene Tirinta, a także ich ojca - Argenio. Na szczęście niebawem przychodzą dobre wieści. Dzielny Imeneo uwalnia dziewczęta z rąk wrogów. Radość Tirinta przemienia się jednak znów w rozpacz, gdy okazuje się , że w zamian za ratunek, Imeneo żąda ręki Rosmene. Taki krok wydaje się słuszny radzie starszych i ojcu dziewczyny. Ale ostatecznie to od niej samej zależeć będzie - kogo poślubi. Musi dokonać wyboru. I miota się między poczuciem wdzięczności i obowiązku wobec Imenea, a wiernością i miłością do Tirinta. W tle rozpacza jej siostra (przyjaciółka?), która sama kocha się, bezwzajemnie w Imeneo.

Namowy zakochanych mężczyzn i rozterki samej Rosmene są główną treścią kolejnych arii.

Wdzięczność i miłość to dwóch tyranów, którzy śmierć jej niosą- śpiewa (oczywiście po włosku) Rosmene, Zmuszona więc będę, by nie być niewdzięczną, być niewierną: a przecież zawsze grzechem jest wierności nie dochować.

Te wątpliwości targają nią do ostatniej sceny, kiedy to uznaje, iż szlachetniejsze jest powściągnięcie uczuć i oddanie ręki swemu wybawcy. Ta decyzja unieszczęśliwia automatycznie Tirinta i Clomiri, a sama Rosmene staje się bardziej ofiarą niż oblubienicą. Zwycięstwo rozumu nie oznacza wcale szczęścia.

Ale nim Rosmene dokona wyboru dwaj amanci prośbą i groźbą starają się ją skłonić do właściwej  z punktu widzenia każdego z nich - decyzji.

Liryczny Tirinto – to typ melancholijnego, werterowskiego kochanka, który, łka wzdycha, rozpacza. Co pewnie byłoby nie do zniesienia w życiu, ale w śpiewanej kontr-tenorem partii jest wielkim, wirtuozowskim popisem. Kontrastuje z nim temperamentu, porywczy Imeneo (baryton).

Wydawałoby się, że pierwsza rola musi być jednak mniej atrakcyjna. Nie tylko dla Rosmene, ale i dla widza. Ale nie wtedy, gdy śpiewa ją Jan Jakub Monowid, absolutnie rewelacyjny zarówno, gdy chodzi o skalę głosu (to wprost niemożliwe, by takie dźwięki wydobywały się z męskiego gardła!), o technikę, grę aktorską i ekspresję. Widziałam go już jako Cherubina w „Weselu Figara”. Wczoraj przekonałam się, że zachwyt, który wtedy wzbudził na widowni - nie był przypadkowy. To po prostu znakomity, obdarzony cudownym głosem artysta…Trzeba jednak uczciwie przyznać, że baryton Artura Jandy– nie ustępuje mu ani na krok.

Także w kobiecie obsadzie – walka jest zacięta. Dramatyczny sopran Olgi Pasiecznik (Rosmene) z lirycznym Marty Boberskiej (Clomiri). Ta ostatnia zaskakująco świeża. Bez najmniejszego piętna rutyny, o którą już gotowa byłam ją podejrzewać w innych przedstawieniach.

Także Andrzej Klimczak (Argenio) jest całkiem przekonujący w innym niż charakterystyczne - wcieleniu.

Tyle gwiazd w jednym przedstawieniu - to nawet w WOK - nie zdarza się codziennie.

O szczególnym klimacie Opery Kameralnej przesądza w znacznej mierze jej niewielka scena, która wymusza bardzo oszczędną scenografię i bardzo precyzyjny ruch sceniczny, kompozycję postaci. Ale być może właśnie to, że tu każdy krok i gest musi być i jest starannie zaplanowany, przemyślany i znaczący - tak jak każdy dźwięk w partyturze Haendla – sprawia, że ma się wrażenie obcowania z doskonałością, ze sceniczną perfekcją.

Tak zresztą wyglądają wszystkie opery wyreżyserowane przez Ryszarda Peryta.

Jest już ich w repertuarze WOK-u coraz mniej. Tym bardziej warto zobaczyć te, które jeszcze zostały. Nim bezpowrotnie znikną…


Georg Friedrich Haendel - IMENEO

opera w trzech aktach, oryginalna włoska wersja językowa

Opracowanie partytury, kierownictwo muzyczne: Władysław Kłosiewicz

Inscenizacja i reżyseria: Ryszard Peryt

Scenografia i kostiumy: Andrzej Sadowski

Przygotowanie sceniczne wznowienia: Sławomir Jurczak

Wykonawcy:

Imeneo Artur Janda

Tirinto Jan Jakub Monowid

Rosmene Olga Pasiecznik

Clomiri Marta Boberska

Argenio Andrzej Klimczak

Tu mała próbka tego,  co można zobaczyć na scenie (tyle, ze w roli Imenea - akurat śpiewa Wojciech Gierlach).

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych