Ludzie bezdomni. "Nowa książka Krzysztofa Koehlera to rzecz o Polsce, ale takiej, od której z niesmakiem odwracamy wzrok"

Bohaterowie są tu prawie jak z Faulknera, pod względem formy jest to powieść drogi, a akcja – choć dzieje się w tu i teraz – pod wieloma względami sprawia jednak wrażenie, jakby rozgrywała się w jakimś równoległym wszechświecie. Nowa książka Krzysztofa Koehlera to rzecz o Polsce, ale takiej, od której z niesmakiem odwracamy wzrok.

Bohaterowie „Wnuczki Raguela” są bezdomnymi. To młodzi ludzie. Domyślamy się, że trochę po dwudziestce, nie zdążyli więc jeszcze przesiąknąć stęchlizną śmietników, ani spaść na alkoholowe dno. Gdy ich wykąpać i dobrze ubrać, wciąż mogą uchodzić za takich, jakimi są w istocie – Chłopakiem i Dziewczyną. Spotykają się przypadkiem. Nawet nie za bardzo się lubią, nie ma też zupełnie mowy o zauroczeniu, czy zakochaniu – trudno o takie emocje, gdy jedno i drugie na co dzień śmierdzi śmietnikiem i chodzi w łachmanach. A jednak trzymają się razem. Może dlatego, żeby jedno drugiemu nadawało jakiś sens, w tej dość ponurej lumperskiej wegetacji? A może dlatego, że celem tym, dla obojga będzie dziecko, którego spodziewa się i w końcu rodzi Dziewczyna?

Brzmi to wszystko brutalnie i źle – bo w takim właśnie świecie przyszło żyć bohaterom Koehlera – ale w gruncie rzeczy z tego studium ludzkiej natury w sytuacji ekstremalnej płyną wnioski krzepiące. Nie ma tu co prawda mowy o happy endzie – ich sytuacja jest absolutnie bez wyjścia – a jednak nawet w niej obojgu jakoś udaje się zachować naturalne ludzkie odruchy, jak choćby bezdyskusyjną miłość do dziecka i stworzenie przynajmniej czegoś w rodzaju rodziny. Patologicznej? Cóż, tułanie się z małym dzieckiem po śmietnikach powinno się pewnie tak właśnie nazwać. Koehler pokazuje jednak, że to nie ich „rodzina” jest patologiczna, lecz warunki w jakich wypadło im żyć. Jest daleki od idealizowania ich postaw. Ona szlajała się po jakiś norach, zupełnie obojętna z kim tak naprawdę sypia. On bywa brutalny, obojętny i arogancki. To nie są mili ludzie – tak naprawdę nie za bardzo ich lubimy. A jednak mimo biedy ekstremalnej pozostali ludźmi.

Nie da się natomiast nazwać ludzkim świata, w którym żyją, i właśnie obraz Polski B, a właściwie już chyba C, jaki namalował Koehler jest największą siłą książki. To świat zaczynający się tuż za ogrodzeniami nowoczesnych osiedli zaludnionych przez młodych ludzi ze skłonnością do ostrej hipsterki. Świat skleconych z dykty szałasów, wyjadanych z koszy na śmieci kawałków pizzy i pielgrzymek ludzi z koszami pełnymi żelastwa, ciągnących do okolicznych złomowisk. Ale nie tylko. To również kosmos małych miasteczek, w których można tylko trwać, bo pracy i pieniędzy nie ma od dawna. To wreszcie panorama rozsianych po Polsce wiosek z pozapadanymi dachami i zdziwaczałymi mieszkańcami, którzy żyją z tego, co da krowa albo kury. Ponury, brzydki świat, naprawdę przypominający ten z książek Faulknera, tyle tylko, że rozgrywający się za naszymi oknami.

Koehler decyduje się w którymś momencie na ciekawy zabieg – zwłaszcza jak na konserwatywnego dziennikarza i pisarza. Splata mianowicie losy też smutnej pary bezdomnych z katastrofą smoleńską, którą oboje traktują z niemal doskonałą obojętnością. Bez najmniejszych emocji – jak spektakl z innego świata. I jest w tym miejscu Koehler pisarzem bardzo uczciwym. Wie, że polityczne spory są luksusem bogatych, przynajmniej na tyle, by nie martwili się o następny dzień. Na egzystencjalnym dnie jedyne co się liczy to przeżyć. W dokładnie takiej sytuacji jak bohaterowie Koehlera są aktualnie dwa miliony Polaków, a „Wnuczka Raguela” do przenikliwy, doskonale napisany i równie doskonale posępny ich portret.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych