"Wierność" - tom wspomnień o Zbigniewie Herbercie już w sprzedaży

Fot. Archiwum Kancelarii Prezydenta RP/prezydent.pl/GFDL/Wikimedia Commons
Fot. Archiwum Kancelarii Prezydenta RP/prezydent.pl/GFDL/Wikimedia Commons

Wierność” - taki tytuł nosi tom wspomnień o Zbigniewie Herbercie, który właśnie trafia do księgarń. Anna Romaniuk zebrała wypowiedzi 64 osób - członków rodziny, przyjaciół, pisarzy, krytyków literackich, malarzy, dla których postać autora Pana Cogito jest ważna.

Wśród 64 wspomnień, które składają się na tom „Wierność” tylko 10 zostało spisanych specjalnie na potrzeby tej książki. Większość tekstów to przedruki wypowiedzi, które ukazywały się w prasie na przestrzeni wielu lat, jednak zebrane w jednym tomie zyskują nową wartość, tworząc wielowymiarowy portret Herberta.

Tom wspomnień zawsze jest swoistym panopticum. Każda relacja o bohaterze książki zasługuje na osobną uwagę, ale też każda dodaje coś do obrazu całości. Wątki główne i poboczne przeplatają się, powracają, dopowiadają wzajemnie, potwierdzają się, czasami sobie przeczą. Jeśli zaś głosów jest ponad sześćdziesiąt, tak jak w niniejszym tomie, warto po ich lekturze podjąć próbę określenia dominanty. W moim przekonaniu we wspomnieniach o Herbercie wyraża się ona pojęciem: wierność. Nawet jeżeli autorzy zamieszonych w tej książce tekstów nie piszą o niej wprost

— tak Anna Romaniuk, redaktorka tomu, wyjaśnia jego tytuł.

W wielu wspomnieniach o Herbercie pojawia się spostrzeżenie, że był człowiekiem o niezwykłym uroku osobistym, miał dar prowadzenia ciekawych rozmów i wspaniałe, ironiczne poczucie humoru.

Żart jego był zawsze pierwszej próby, a znał żartu odcieni tysiące, od lekkich jak piórko do boleśnie kąśliwych, kiedy mu coś nie przypadło do gustu; żart swobodny, żart ironiczny, żart sarkastyczny

— pisała Julia Hartwig.

Zbyszek miał fantastyczne poczucie humoru. Toteż opowiadaliśmy sobie różne śmieszne historie, pletliśmy niedorzeczności i płataliśmy figle. Och, mój Boże, jakie się Zbyszka trzymały kawały! Umiał żartować z sytuacji, ze śmiesznostek ludzkich, z samego siebie, słowem, miał ten rodzaj poczucia humoru, który w pełni nam odpowiadał

— wspomina Magdalena Czajkowska.

Jednak ci, którzy znali Herberta dłużej, rozumieli, że obok dowcipnego wesołka w tej samej osobie Herberta mieści się człowiek boleśnie odczuwający dramat egzystencji.

Trudne, bardzo trudne życie i jarząca się jasność poezji; ten kontrast był uderzający

— pisał Adam Zagajewski.

Droga Herberta do sławy poetyckiej była długa, ze względu na cechującą poetę bezkompromisowość. Przyjaciel Herberta z młodości, Leszek Elektorowicz wspominał:

Herbert wegetował na dalekim marginesie, szczególnie odkąd w 1951 roku ze względów ideowych wystąpił z ówczesnego ZLP. Aby się utrzymać, podejmował różne prace, dalekie zarówno od literatury, jak i trzech fakultetów, które ukończył z dyplomami magistra (ekonomii, prawa, filozofii). Pracował też jako ekspedient w sklepie, jako ekonomista, w Biurze Studiów i Projektów Przemysłu Torfowego, a później w Związku Kompozytorów Polskich.

Z tego okresu pochodzą wspomnienia Haliny Misiołkowej, która przez kilka lat była ukochaną Herberta.

Wobec kobiet był bardzo nieśmiały, ponieważ utykał, chodził jakby na palcach, wykrzywiał buciki, jedna nogę miał cieńszą, krótszą, z wielka blizna po szwie, pamiątkę ze Lwowa, po wypadku na nartach

— wspomina. Misiołkowa rozwiodła się dla Herberta z mężem, on jednak, po kilku latach znajomości związał się ze swoją przyszłą żoną, Katarzyną z Dzieduszyckich.

Jako poeta Herbert debiutował na fali popaździernikowej odwilży w 1956 roku tomikiem „Struna światła”, który zebrał pozytywne recenzje i umożliwił poecie staranie się o stypendia twórcze. Nadal żył bardzo skromnie, stać go było jednak na realizowanie pasji - podróżowanie.

Herbert był podróżnikiem; jego bezdomność była aktywna i niecierpliwa, woził ją jak wielki czarny kufer z jednego miasta do drugiego, z Torunia do Gdańska, z Warszawy do Krakowa, a potem, po roku 1956, gdy trochę otworzyły się granice, do Paryża, do Włoch, do Los Angeles, do Berlina

— pisał Zagajewski.

Marek Nowakowski zapamiętał, że Herbert był

Średniego wzrostu, szczupły, lekko utykał, krótko ostrzyżony, pojedyncze nitki siwizny, twarz okrągła, szeroki, jasny uśmiech, oczy bystre, nos nieco zadarty, kościuszkowski. Zwykły, sympatyczny. (…) Ochoczo chadzał z nami na eskapady do podłych, plugawych szynków. Czasem odłączałem się wraz ze Zbyszkiem i brałem go na osobny, swój szlak. W tym innym światku naznaczonym specyficzną, więzienno-kryminalną obyczajowością, też nie odstawał. Umiał się zachować, nie budził swoją osobą obcości. Dla mnie wtedy to był ważny sprawdzian. Dobrze się z nim wędrowało po mieście za dnia i nocą.

Katarzyna Herbertowa wspomina moment, gdy po raz pierwszy objawiła się choroba, która zmieniła życie poety:

W 1967 roku, przyszło nieszczęście, które ciągnęło się za Zbyszkiem już całe życie. Nie rozumiał, co się właściwie z nim dzieje. A to była potworna choroba. Tracił wolę życia. Zaczęły się lęki. Najpierw próbował je zapić. Coraz mniej pomagało, bo lęki się nasilały. Stawał się agresywny. Wobec świata i wobec siebie. Trzeba się było nim opiekować. Nie można go było zostawić samego, bo bał się samotności. (…) A potem gwałtownie przyszła faza zupełnie przeciwna. Tak miało być już zawsze. Bo kiedy mijała depresja, nastawał czas euforii. Wtedy Zbyszek był zawsze w cudownym humorze. Kiedy energia go rozsadzała, nie spał, nie jadł, nie mógł usiedzieć w miejscu. Żył wtedy bardzo intensywnie. Zawierał znajomości. Podejmował przedsięwzięcia. To trwało parę miesięcy. A potem przychodził czas skupienia, pracy, pisania. Procentowały wówczas łapczywie gromadzone doświadczenia. Wtedy powstawały jego najwspanialsze utwory. Ale z latami okresy depresji się przedłużały. To było prawdziwe piekło, z którego wydobywał się w sposób bohaterski, ale z coraz większym trudem. I coraz rzadziej mógł tworzyć, bo pisanie nie było możliwe ani w depresji, ani w stanach podwyższonego nastroju.

Katarzyna Herbertowa uważa, że to choroba spowodowała odsunięcie się Herberta od dawnych przyjaciół z kręgów opozycji demokratycznej w ostatnich latach życia. Jacek Trznadel przestrzega jednak, przed przydaniem chorobie poety nadmiernego znaczenia:

Depresja Herberta nie dotykała jego oceny świata. Mogła być powodem cierpienia, niemożności twórczej, ale z całą pewnością nie wypaczała jego sądów intelektualnych. Poglądów, jakie głosił, nie można składać na karb jego choroby, ale jego własnego wyboru i oceny światopoglądowej.

W tomie znalazły się też wspomnienia m.in. przyjaciela poety z dzieciństwa, jeszcze ze Lwowa - Mikołaja Bieszczadowskiego, siostry - Haliny Herbert-Żebrowskiej i jej syna Rafała, Zdzisława Najdera, Jan Lebensteina, Krzysztofa Pendereckiego, Elżbiety Ficowskiej.

Jaki był zatem Zbigniew Herbert? Jaki jest na kartach tej książki? Czuły - oschły, wielkoduszny - pamiętliwy, zaangażowany - zdystansowany, odważny - ostrożny, klerk - bon vivant, nieśmiały - awanturnik, uczeń - mistrz, esteta wrażliwy na brzydotę, podróżnik potrzebujący stałego miejsca powrotów, hojny - chciwy, empatyczny - egoistyczny Dwubiegunowy. Niespokojny. Poszukujący. Przychodzi na myśl zdanie z „Rozmowy o pisaniu wierszy”: „Sprzeczności nie należy godzić. Natomiast trzeba je sobie uświadamiać”

— podsumowuje Romaniuk.

AM/PAP

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.